Autobiografia
W pierwszych rozdziałach postawiłbym płot przed ogródkiem, blaszaną konewkę, pompę
kamiennej studni, kaflowy piec; dzieciństwo, któremu nostalgia przydaje tajemnego uroku.
Potem od razu gubiłby się główny wątek. I główny bohater – nigdy nie umiałem nim być.
Skrót jest przywilejem śmiertelników; ale wówczas dopiero, gdy się rozstrzygnie pomiędzy
istotnym a niegodnym uwagi. Nie mogę dać sobie tego prawa. Mój życiorys byłby to ciąg
dygresji nie spiętych żadnym środkiem ciężkości, której nie dość w sukcesach, ani nawet
stratach. Wybrać z kataklizmu kresek tę jedną, jedyną; pociągnąć po niej kontur, by resztę
wymazać; zbyt wahliwą mam rękę na taki gest.
Stronę tytułową pozostawiłbym pustą. Niech wypiszą ją ci, którzy mnie wertowali.
Brakowałoby też kropki po ostatnim zdaniu. Chwila obecna, punkt nieuchwytny, nie mogłaby jej
ustanowić. Tylko śmierć mogłaby to uczynić; ale śmierć, jak wiadomo, jest niepiśmienna.
Bellmereska
Naszkicuj mnie. Dwie drobne piersi, łono czerwone pierwszą miesiączką; zwęglona, zwieszona
ulegle na karku głowa. Potem chwyć drut, lutownicę, wiertarkę. Tak jak ty składam się z
nieprzystawalnych fragmentów.
Zrób mnie na swój sposób. Będę kanarkiem w klatce twojej wyobraźni. Córką, która nie
dorośnie, kochanką mieszczącą się w podróżnej walizce. Bądź spokojny; nie wydam cię w ręce
Gestapo. Nie wyskoczę przez okno. Mogę sparcieć, zszarzeć, zardzewieć ale nie zachorować.
Tego rodzaju istnienia, które mi dałeś, nie sposób odrzucić ani przekazać. Wpuść we mnie swoje
nasienie, by uschło w zimnym brzuchu abstrakcji.
Jeśli Afrodyta podsunie mi żywy oddech, odtrącę go. Odmawiam sobie prawa do paktowania z
wróżkami, kabałą. Wolę pozostać sztuczną kobietą. Będziesz się przy mnie czuł swobodniej niż
przy innych, uznawszy, że w gumowej głowie mam tylko powietrze; żadnej pustki, którą ty
musisz nosić i znosić.
Mam tajemnicę, której nie mogę ci wydać. Ja również znam samotny głos pomiędzy skroniami.
Jest przezroczysty, płynie znikąd i nie da się jego nurtu zatrzymać. Jednak ty możesz nadać mu
barwę i właściciela, skoro twój lalkarz wyposażył cię w sprawne gardło.
W twoich snach otwieram usta, by mówić. Po obudzeniu wracasz do pracy nade mną. Łamiesz
kości mojego milczenia, wykręcasz uparte ręce i nogi, przestawiasz składnię bezdomnego ciała.
Kontrola
Tak wyglądałaby Betty Boop, gdyby nie zadźgały jej nożyce komisji Haysa i – dożywszy
dostojnego wieku – oddała się doglądaniu cudzych dzieci z takim animuszem, z jakim niegdyś
wodziła na pokuszenie niepiękną część Stanów. Niska, trochę korpulentna. U dołu niewielkie
obcasy, u góry różowa, perukowata fryzura nie sięgająca szyi oraz zawadiackie oprawki, jakby
narysowane konturówką. Za nimi żwawe, skanujące spojrzenie, zdolne w mig ocenić
rodzicielskie kompetencje.
Wcześniej pozmywaliśmy naczynia, wymopowaliśmy podłogę, pochowaliśmy małe ciuszki do
szuflad. Teraz jesteśmy na egzaminie, pod wszystko widzącym okiem położnej środowiskowej;
troje dzieci, które mają się siebie nauczyć. Wszystko zostaje, profesjonalnie i niby mimochodem,
sprawdzone. Po ważeniu malucha, zajmujemy się przewijaniem.
– Tata umie przewijać? No to proszę pokazać.
Nasz syn, ledwo położony na przewijaku, zaczyna wydawać stęki i prychnięcia, nieśmiałe
preludium do płaczu. Irytacja przykrywa umysł niemowlęcia jak cień chmury, wypacza małą
plastyczną twarz. Potem jazgot, prawdziwie godny Marsjasza, dobywa się z przepastnego
gardziołka. Przypominasz mi teraz któregoś z buddyjskich demonów, który w trosce o nasze
zbawienie nawiedził pokraczną samsarę, by wstrząsać nasze sumienia. Uspokój się, smyku,
proszę, nie teraz. Przepraszam, w moich piersiach nie ma mleka, które jest ci teraz tak bardzo
potrzebne. Przepraszam za pampersy, kąpiele, podręczniki, podatki, formularze i mury szpitali.
Z jego pępka jeszcze wystaje schnący kawałek pępowiny. Mackowaty kikut, mieniący się
fioletem, zielenią i żółcią; ciemniejący z dnia na dzień. Wkrótce znajdziemy go na pościeli,
sczerniały sznurek oderwany od połyskującego krwawą breją gniazda pośrodku brzucha; zgodnie
z gliglińską tradycją, podzielimy go na pół i zjemy.
– Okolicy pępka nie myć podczas kąpieli. Dezynfekować brzegi rany patyczkiem. Macie
antyseptyk?
Zaśpiew pytania wskazuje na to, że odpowiedź odmowna jest nie do przyjęcia.
– Tak, mamy!
Oczywiście, że mamy! Gdzież on? W panicznym pośpiechu rozgarniam nieład na moim biurku.
Na podłogę spada smoczek – do wyparzenia! Spada też tanie wydanie “Burzy”; otwiera się przy
początku drugiego aktu:
Wszystko bym w mojej rzeczypospolitej,
Na wspak urządził; zabroniłbym handlu,
Żadnych by u mnie nie było urzędów,
Żadnej nauki, bogactw ni ubóstwa,
Żadnego sługi, kontraktów, sukcesji,
Granic, uprawnych pól albo winnicy,
Żadnych metalów, zbóż, wina, oliwy,
I żadnej pracy: cały lud w próżniactwie,
Mąż jak niewiasta, lecz niewinni, czyści (…)
Dawid
Powiedział, że jest neonazistą
i żebym spierdalał z tej górki,
inaczej spuści mi wpierdol.
Poprosiłem więc tylko M.,
żeby potrzymał mi plecak,
podniosłem gardę,
wykonałem kilka wyuczonych
bokserskich kroków
i wymierzyłem sierpowy
w jego żołądek.
Miał krótko ogoloną głowę,
mniej więcej trzydzieści lat
i wydatny, piwny brzuch,
od którego odbiłem się
na pół metra.
Wtedy dotarło do mnie,
że mój przeciwnik ma w sobie
tępą niewzruszoność Goliata
a ja wcale nie posiadam
przebiegłości Dawida.
Wkrótce potem
położył mnie na trawie.
Wydawało mi się,
że jest w tym pewność
i gracja tancerza,
wyginającego na przedramieniu
plecy swojej partnerki.
Dopiero później zrozumiałem,
że to boli.
TY SZMATO-O
-JU JEBANY
PERDOLO- SKURWY-WY-WY-
– krzyczałem do któregoś z nas dwojga.
Było skwarne popołudnie,
pierwszy dzień roku szkolnego;
na wzgórzu, obok dawnej siedziby Pafawagu
piknikowała około setka nastolatków.
Ten koleś przygwoździł mnie
kolanami do ziemi,
i bił po głowie
zagorzale lecz bez precyzji;
mimo wszystko przerażała go
jego własna przemoc.
Pomiędzy ciosami,
którymi rozpalał mi twarz,
dyszał: …zamknij ryj…
…jebana małpo…
…zamknij ryj…
Był w tym dyszeniu rozkaz
i było błaganie.
Żadnego z nich nie umiałem,
nie chciałem, nie mogłem
spełnić.
HUJU! SKURWYCWELU
JEBA-
-YYY MO-ŻESZ MI
KU– RWAAA!
Wreszcie zmęczył się.
Wstał,
wżenił mi dwa kopniaki
w żebra
i odszedł.
Nie pamiętam,
co stało się z M.,
ani czy dostałem z powrotem plecak.
Nigdy nie miałem żalu do moich przyjaciół,
że nie szli za mną,
gdy wchodziłem w środek ogniska.
Pamiętam, że wstałem,
zrobiłem kilka nieprzytomnych kroków;
usiadłem w pewnej odległości
od zebranych w kółka grup.
Pamiętam, że jakaś dziewczyna,
której nie spojrzałem w twarz,
położyła mi dłoń na ramieniu
i podała otwartą butelkę piwa.
„Napij się”.
Ona też odeszła.
Myślałem sobie:
widzisz, siedzę tu, siedzę,
na dodatek ta laska
dała mi ledwo napoczęty browar,
całkiem bezinteresownie,
widzisz, cwelu, widzisz,
jednak wygrałem.
Daniel Fernandes da Fonseca