Ponieważ obecnie wszyscy piszą i mówią o postapo ze zrozumiałych względów, jak wyraził się mój dobry kolega, więc i „plaża | ciemnia” nie mogła nie zostać zainfekowana tym zagadnieniem. Postapokalipsa, bo o nią tutaj chodzi, może przybierać najróżniejsze sensy. W najściślejszym stanowi pewien obszar fantastyki, zwłaszcza cyberpunkowej. Ale sensy związane z dzisiejszą rzeczywistością narzucają się same. Są oczywiste, więc zamiast nich, chciałbym podzielić się nieco innymi, które zaznaczyły się w mojej biografii.
Pamiętam jedną z takich (post)apo w czasach dzieciństwa. Wiązała się z lekcjami przysposobienia obronnego, które w czasach późnego PRL-u należały nawet do programu szkoły podstawowej. Otóż jednym z elementów przysposobienia było nauczenie umiejętności przetrwania wybuchu jądrowego. W podręczniku wszystkie wymagane czynności przedstawiono nawet w formie rysunków. Należało na przykład zamalować farbą szyby okienne, by nie stracić wzroku podczas oślepiającego wybuchu. Śmialiśmy się z tego jako dzieciaki, że gdy za oknem rośnie grzyb, w pomieszczeniu młody obywatel zamalowuje okno. Można było śmiać się z tego na przerwach lekcyjnych, ale jednak nocami do dziecięcego umysłu sączył się strach. Pamiętam, że zdarzały się noce, które upływały mi na wsłuchiwaniu się w hałas przelatujących samolotów – z lękiem, że to samoloty wojskowe NATO, nadlatujące, by zrzucić na nas bombę atomową (tak, tak, młodzi czytelnicy, NATO było wówczas naszym wrogiem). Na szczęście wyrosłem z tego lęku, chociaż jeszcze z wypiekami oglądałem amerykański Nazajutrz (The Day After), który TVP pokazała już w rok po amerykańskiej premierze, w 1984, żeby nastraszyć socjalistycznych obywateli imperialistami zza oceanu i w ten sposób wzmocnić karność narodu. Dzieciaki na pewno nastraszyli. Nie mogłem spać po tym filmie przynajmniej kilka nocy.
Więc żyło się w takiej permanentnej apokalipsie, a przez to, że pobudzana celowo przez system wyobraźnia konstruowała na okrągło przebieg katastrofy, więc właściwie żyło się równocześnie i w postapokalipsie, bo sam wybuch nuklearny nie może trwać w nieskończoność, umysł gorączkowo stawiał pytania typu: „co, gdy przeżyjemy?” Kultura popularna zagospodarowywała czas po wojnie atomowej. I też jako dorastające dzieciaki oglądało się na kasetach VHS całą serię Mad Maxów, w których Mel Gibson ścigał się tuningowanymi dżipami po australijskich pustyniach po wojnie jądrowej i toczył krwawe zapasy wśród anarchopunków. Czytało się Wojnę światów Wellsa i Gateway, bramę do gwiazd Frederika Pohla, i Diunę oczywiście. Tak jak później będzie się czytało powieści cyberpunkowe, Święty płomień i Neuromancera. A w międzyczasie jeszcze cały szereg innych, dystopijnych pozycji. Ale wtedy, w ostatniej dekadzie komuny, oglądało się O-bi, o-ba, koniec cywilizacji Piotra Szulkina w pustym kinie Zorza w Wałbrzychu, nie zdając sobie sprawy wówczas z tego, że chroniąca się na filmie w przeciwatomowym bunkrze ludzkość, skazana na zagładę w tym pękającym żelbetonie, faktycznie stanowi jedną potężną aluzję do Zagłady zgotowanej przez nazistów. Był rok 1984, pamiętny roku ów.
Foto: pandemic. 2, artau 2020
Mrocznemu chaosowi tej wizji (pop)kultury towarzyszył kryzys upadającego PRL-u. Jako dzieciak pamiętam ciągłe strajki i kolejki po papier toaletowy, i po wszystko. I siermiężne zaopatrzenie w sklepach. Wyczuwało się tymczasowość, schyłkowość tej sytuacji, w tym postwojennym (po stanie wojennym) upadającym świecie, chociaż nikomu się nie śniło, że ten świat faktycznie skończy się za parę lat. Wrażenie postapokaliptyczne jednak trwało. A potem był chaos radykalnego przełomu lat 80. i 90. Dotychczasowa niewydolność centralnie planowanej gospodarki przerodziła się w sztorm gospodarczy uwolnionego rynku. I to wszystko na pewno równie mocno zadziałało na wyobraźnię nastolatków, snujących wtedy postapokaliptyczne wizje. Nie tylko brak teleranka dekadę wcześniej i konwoje milicyjne oglądane przez okno.
Na to wszystko nakładają się jeszcze dwa znacznie szersze zjawiska postapo. Nie każdy jest ich świadomy, choć z ich śladami zetknął się niewątpliwie. I wydawałoby się, że to niemożliwe, tyle lat po wojnie. Pierwszym i fundamentalnym jest cień Zagłady. I nie chodzi mi w tej chwili o znane słowa Adorno, że po tej apokalipsie nie da się już pisać wierszy. Chodzi mi o geografię Zagłady i tego co zaraz po niej, o jej geopoetykę, o przechodzenie miejsc z rąk do rąk, mieszkań, domów, kamienic, zakładów, ogrodów, rzeczy. Tego, o czym pisał Andrzej Leder. Najistotniejszego kontekstu tych wszystkich przedmiotów materialnych, które mijamy codziennie w drodze do pracy albo do domu. I o zniknięcie ich właścicieli bez śladu. Trzy miliony istnień prawie bez śladu. To jest nie do pojęcia. Tego się nie da ogarnąć. Bo tak się składa, że to wszystko niewyobrażalne zdarzyło się właśnie tutaj, nie gdzie indziej. Bo tak się składa, że w moim rodzinnym mieście Lublinie jedną trzecią mieszkańców stanowili Żydzi. I nagle trach, zniknęli. I została po nich pusta jedna trzecia miasta. Dziś w pełni zasiedlona, ale właściwie bez żadnych śladów po Tamtych. A przecież na każdym domu powinna istnieć tabliczka, że tu żyli, rodzili się, kochali, pracowali i umierali z pokolenia na pokolenie. Bo żyjemy w strasznej krainie, w której pozostał olbrzymi lej. Mieszkamy na obrzeżach tego leja, wędrujemy wokół niego, często nieświadomie, bawimy się, pracujemy, odpoczywamy. I wciąż to lej nie do zasypania – rana nie do zabliźnienia. W dziesiątkach miast, w setkach miasteczek aż do dziś – bywa – nie ma najmniejszego śladu po mieszkańcach, których tłumy zniknęły, jak gdyby nigdy nie istniały. Czy ktoś przywróci pamięć tym milionom duchów, które się tu błąkają? Czy ktoś im pomoże spokojnie usnąć? Więc nawet jeśli staramy się to wypierać, żyjemy w jej cieniu, po apokalipsie, a im dłużej zastanawiamy się nad jej istotą, tym bardziej nie daje nam spać.
I drugie odczucie postapo, Ziemie Odzyskane. Kto tu mieszka, ten wie; jak bohaterowie powieści Weiser Dawidek Pawła Huelle. Mieszkamy tu na „gruzach” innej, obcej cywilizacji. Kiedy opowiadałem znajomemu Niemcowi w podobnym co mój wieku, że na Dolnym Śląsku przez całe dekady ludzie nie remontowali poniemieckich domów, bo obawiali się, że poprzedni gospodarze tutaj jeszcze wrócą, zareagował śmiechem. Nie wierzył, że to realne zjawisko socjologiczne. Pewnie by też nie uwierzył, że repatrianci z Kresów podziwiali tuż po wojnie łazienki w dolnośląskich mieszkaniach, bo łazienek nigdy w życiu nie widzieli, uczęszczając do sławojek. Tak więc dość długo panowało przekonanie, że cywilizacja poprzednich mieszkańców stała wyżej niż nasza, słowiańska. I może nadal panuje, jakby paradoksalnie potwierdzając przekonania nazistów o wyższości ich własnej rasy. Bo przed wojną zbudowano na przykład basen na piętrze przy Teatralnej, którego potem całe dekady Polacy nie potrafili naprawić i wypełnić wodą. Taki szczyt myśli technicznej. Albo że aż do końca lat 80. jeździło się po „zemście Hitlera” zwanej też „najdłuższymi schodami Europy”, czyli przedwojennej jeszcze autostradzie A4, tum-tum, tum-tum, rytmicznie stukały koła. Fragment „schodów” wciąż jeszcze pozostał na odcinku A18, w drodze z Berlina, a przypomnę mamy rok 2021. Tak tu wszystko stuka i rezonuje przeszłością. I obcą, „wyższą” cywilizacją. Kojarzy mi się z Bombajem, obecnie Mumbajem. Kiedy tam wylądowałem ponad dekadę temu, w brytyjskim przewodniku, jednym z najbardziej popularnych, można było przeczytać, że Mumbaj to parodia Londynu. Tak to napisano niepoprawnie politycznie, jakby nie istniała jeszcze wtedy świadomość postkolonialna. Ale chcę zwrócić uwagę na coś innego. Otóż miasto wyglądało postapokaliptycznie, tak jakby pozostałość po innej cywilizacji, która odeszła albo upadła. Monumentalne budowle Brytyjczyków, potwierdzające zaprzeszłą potęgę kolonizującego centrum, po latach podupadły, pokrył je wilgotny liszaj, zabrudziły się. Stały się znakiem niezrozumiałej już później struktury. A wszędzie wokół trwało życie nędzarzy i biedaków, towarzyszył im hałas riksz spalinowych, wędrowały spokojnie zwierzęta, ulice tonęły w śmieciach. Tak na tę zaprzeszłą potęgę „Perły w Koronie”, jak nazywano Indie wysysane przez Imperium, nałożyła się współczesna organizacja, biedniejsza, słabsza, brzydsza. No więc było tak również z moim Dolnym Śląskiem lat 90., upadłą krainą, skarbcem resztek po poprzednich właścicielach, odkrywanych w piwnicach i na strychach materialnych pozostałości po nich. Całkiem niedawno oglądałem krzyż żelazny z kampanii wrześniowej w Polsce, znaleziony w jednej z tutejszych wiosek na strychu. W eleganckim etui, z dokumentem zapisanym nienaganną niemczyzną, gotycką czcionką.
Dlatego wrażenie wielowarstwowej postapokalipsy pozostanie mi chyba już do końca, głęboko się to we mnie wryło. A przecież nadejdzie jeszcze na pewno niejeden 11 września i 10 kwietnia. I niejeden globalny wirus i niejedna powódź i huragan w wyniku postępującego ocieplenia, i postępować będzie szóste wielkie wymieranie, i będzie trwała masowa wycinka. Doprawdy, świat się zmienia, ale jedno co mnie cieszy, to że powoli zejdziemy ze sceny ewolucji.