Niedługo po tym, jak rodzice zmówili modlitwę przed jedzeniem, Janine przerwała ciszę przy stole. Zazwyczaj przerywa się ją słowem „amen” lub – w rzadkich sytuacjach – „smacznego”.
– Jestem w ciąży. Dwa widelce i dwa noże zastygły w powietrzu, czworo oczu wpatrzyło się w Janine. A ona zachowywała się tak, jakby powiedziała to sama do siebie, i jadła dalej, choć czuła na sobie czworo oczu.
– Jak to? Z kim? – słyszała głosy matki i ojca. Spojrzała na nich i zobaczyła, że się modlą, tym razem ze sztućcami w rękach. Bała się powiedzieć, że w stodole jej brzuch został wypełniony za pomocą słomki do napojów. To brzmiało dla niej bardziej nieludzko niż napełnianie samochodu benzyną. Spokojnie przeżuwała kęs jedzenia. Rodzice patrzyli na jej usta, bo wiedzieli, że ten kęs uniemożliwia odpowiedzi na ich pytania. Był coraz niżej, a oni śledzili jego drogę przez gardło i przełyk. Zamiast odpowiedzieć, Janine ukroiła sobie kawałek ziemniaka w sosie mięsnym.
– Z nikim – odparła nagle, choć rodzice myśleli, że usłyszą odpowiedź dopiero po drugim kęsie. Spokojnie podniosła widelec do ust. Matka i ojciec chcieli wykrzyknąć, że to niemożliwe, ale oboje zrozumieli, że bardzo by ją tym zdenerwowali i że na pewno podałaby im przykład z Biblii o narodzinach Jezusa. Zapytałaby, dlaczego wierzą Biblii – w końcu jednak książce – a nie jej, człowiekowi z krwi i kości, a przede wszystkim ich córce.
– Musisz więcej jeść – powiedział ojciec i to ją zdziwiło. Ojciec zobaczył, że Janine nałożyła sobie na talerz taką porcję jak zwykle, ale kiedy zorientował się, że na dużej patelni nic nie zostało, zwrócił się do żony:
– A ty musisz więcej gotować.
– To nie jest konieczne – rzuciła Janine.
Siedem dni później była w drodze do swojego nowego mieszkania, daleko od Zelandii. Patrząc przez okno autobusu, potem przez okno na promie, a następnie w pociągu, myślała, że już nigdy nie wróci do tej prowincji. Nie dlatego, że jest w ciąży, ale dlatego, że w soboty wieczorem trzeba tam bardzo szybko pedałować, żeby zdążyć do łóżka, nim nastanie niedziela. Niedziela to w końcu dzień Pański, rodzice nie pozwalali Janine wtedy wychodzić. Kiedyś zatrzymała ją grupka włoskich turystów patrzących ze zdziwieniem na chłopaków i dziewczyny, którzy tak szybko pedałowali.
– Sorry, normally the people are lazy on Saturday, beacause they drink a lot. Why are the people here so fast?
Nie miała czasu, żeby odpowiedzieć im po angielsku. Wsiadła z powrotem na rower i pognała dalej. Oddalając się, zawołała ze wstydem:
– Musimy zdążyć do wyra, zanim zacznie się dzień Pański!
Za każdym razem leżała w pościeli, dysząc, jeszcze w ubraniu, przykuta do łóżka ciężkimi minutami, podczas gdy w mieście robiło się coraz weselej.
Choć mieszkała już daleko od Zelandii, dziesięcioro przyjaciół postanowiło towarzyszyć jej przy porodzie, bo nie miała partnera. Porodówka na szóstym piętrze Szpitala Królowej Zofii przypominała raczej salę lekcyjną. Z każdym centymetrem rozwarcia przyjaciele robili coraz większe oczy. Kiedy przy szóstym centymetrze Janine krzyczała z bólu, spoglądali na siebie ze strachem. Na sprzęcie obok łóżka widzieli, jak skurcze przybierają na sile. Przybliżyli się do rodzącej. Z każdym centymetrem Janine krzyczała głośniej. Kiedy położna powiedziała, że rozwarcie ma już dziewięć centymetrów, nie krzyczała Janine, tylko jej przyjaciele, i to tak mocno, że wystraszyli położną, która odwróciła się zła i wyprosiła ich z sali. Słysząc płacz dziecka, po cichu wrócili do środka. Położna, trzymając w ręku nożyce, zapytała, który z nich jest ojcem. Chłopcy nie mieli odwagi i spuścili wzrok, dziewczyny spoglądały na siebie nawzajem, a potem wszystkie na Marloes.
– Ja – powiedziała Marloes i niepewnym krokiem podeszła w stronę nożyc.
Skonsternowani przyjaciele opuścili szpital. W tym momencie zrozumieli, jak dobrze jest się kochać, używając prezerwatywy, i nie zapominać tej małej pigułki zapobiegającej ciężkiemu przeżyciu – w przypadku Janine: trzy kilogramy i sto siedemdziesiąt gramów. Poza trzema przyjaciółmi ze stodoły, którzy zniknęli z życia Janine po jej zajściu w ciążę, nikt nie wiedział, co miała na myśli, powtarzając: „To, co wydarzyło się wtedy w stodole, to nie był seks bez zabezpieczenia, tylko seks bez miłości”.
Kiedy Geert miał pięć lat, zapytał mamę o ojca. Janine wstała, podeszła do komody i wyjęła z niej pudełko, a on uważnie śledził każdy jej ruch. Z pudełka wydobyła słomkę.
– To jest twój ojciec – powiedziała.
Geert nie wątpił, że powstał ze słomki. Przekonał go o tym sposób, w jaki matka ją przechowywała, i wyraz jej twarzy, gdy otwierała pudełko. Chłopiec spojrzał na słomkę. Jego mózg próbował dojrzeć dwie ręce, dwie nogi i twarz z parą oczu, uszu i ustami, ale Geert widział tylko słomkę.
– A teraz myjemy zęby i do łóżka – zarządziła Janine.
Zapoznawszy się z ojcem, Geert poszedł do łazienki i umył zęby. Jego myśli zajmowała słomka, tak inna niż tatusiowie odbierający dzieci z przedszkola. Potem chłopiec zgasił światło i położył się spać. W jego wyobraźni słomka zaczęła rosnąć, aż stała się wysoka jak pan nauczyciel Matthijs. Na jednym jej końcu pojawiła się twarz, a na drugim duże stopy. Po intensywnym namyśle Geert w końcu przypomniał sobie buty pana Matthijsa i w myślach włożył je słomce. Słyszał szept, który brzmiał jak głos z kasety magnetofonowej puszczonej w przyspieszonym tempie. „Dobranoc, Geert”. W tym momencie zasnął. Przyśniło mu się, że wysiada na stacji z Janine i ojcem słomką, bo jadą do zoo. Wszyscy mężczyźni we śnie byli słomkami podobnymi do pana Matthijsa.
rys. z okładki powieści: Marta Ignerska
Jakieś dwa lata później Geert zaczął wypytywać o dziadka i babcię. Mama odpowiedziała, że oni też są słomkami i mieszkają w Zelandii. Lekko wstawiona mówiła, że nie chcieli uwierzyć w to, skąd się wziął Geert, chociaż sami – teraz jej głos brzmiał złowrogo –pochodzą z dwóch brudnych słomek, które trzeba było myć przez całe ich życie i których nie można było używać do picia coca-coli. Łyknęła trochę wina i ciągnęła opowieść. Słuchał, nie patrząc jej w oczy.
– Nie uwierzyli, że ty z niej powstałeś, ale wierzyli w Jezusa, który nawet nie pochodził ze słomki!
Wstała i podeszła do pudełka, gdzie schowany był ojciec. Geert spodziewał się, że tym razem wyjmie dwie sztuki i powie, że to babcia i dziadek, ale ukazało się czarno-białe zdjęcie, kobiety i mężczyzny, obojga około pięćdziesiątki. Geert musiał się uważnie wpatrywać w ich ubrania, żeby rozpoznać, kto jest dziadkiem, a kto babcią. Dwa miesiące później pojechał nocować do babci i dziadka, do domu na wsi w Zelandii, gdzie jedynymi wydarzeniami był kalafior i dzień Pański. Wolontariuszka, która go tam zawiozła, zapukała cicho do drzwi. Otworzyła babcia. Geert stał przed wolontariuszką, trzymającą ręce na jego ramionach zupełnie tak, jakby pilnowała, żeby nie upadł. Patrzył na dziurkę od klucza i zaczął liczyć w myślach, ile dziurek miałyby drzwi, gdyby składały się z samych dziurek. Potem spojrzał na skrzynkę na listy i najpierw policzył, ile skrzynek wpasowałoby się w drzwi, a potem – ile byłoby linii skrzynek i ile linii dziurek.
– Dzień dobry – powiedziała wolontariuszka.
– Dzień dobry – odpowiedziała babcia.
– To jest Geert. Dzwoniłam wcześniej.
Twarz babci pozostała bez wyrazu.
– Wiem, umówiłyśmy się – odparła.
– Jesteśmy spóźnieni o kwadrans, trochę zajęło nam odszukanie adresu. Proszę wybaczyć – powiedziała wolontariuszka, uśmiechając się, żeby na beznamiętnej twarzy starszej kobiety wywołać reakcję emocjonalną.
– Nic nie szkodzi – odrzekła babcia, zapraszając gestem do środka.
Geert wszedł, a tuż za nim wolontariuszka, nadal trzymająca ręce na ramionach chłopca, który tatuował drzwi dziurkami i skrzynkami. Podeszli do mężczyzny czekającego obok stołu. Dziadek podał rękę wolontariuszce i Geertowi.
– Chciałaby pani może się czegoś napić? – zapytał dziewczynę, ale ona uprzejmie odmówiła.
– Wypożyczyłam samochód i muszę wracać.
Spojrzała na Geerta, mówiąc, że zobaczą się jutro o dziesiątej, i poszła.
W domu babci i dziadka panowała ciężka cisza. Geert siedział przy stole, a babcia podała mu zupę pomidorową. Babcia i dziadek patrzyli ze zdziwieniem na to, w jaki sposób chłopiec zaczął jeść.
– Nie modlisz się przed jedzeniem? – zapytał dziadek.
– Nie – odpowiedział Geert ze wzrokiem utkwionym w talerz.
– Nie modlisz się po jedzeniu? – zapytał dziadek.
– A przed pójściem spać? – zapytała babcia.
– Nie, też nie.
Geert jadł zupę i myślał, że modlitwa ma jakiś związek ze słowami „przed” lub „po”. I zaczął w myślach liczyć słowa, które można połączyć z „przed” lub „po”: jedzenie, spanie, picie, sikanie, robienie kupy, puszczanie bąków, myślenie, odpoczywanie, mówienie, deszcz, wakacje, szkoła, nuda, prysznic, dentysta, bekanie, zadanie domowe… Po każdym słowie wyobrażał sobie babcię i dziadka, jak modlą się i robią znak krzyża. Im szybciej myślał, tym szybciej podnosił łyżkę do ust, aż babcia i dziadek przestali za nią nadążać. Kiedy zupa się skończyła, przeżegnali się. Geert patrzył na ruchy rąk babci, podszedł do niej, dotknął miejsc na jej ciele, na których zrobiła znak krzyża, i odszukał je na sobie.
Potem babcia i dziadek zaprowadzili go do łóżka. Szedł, jakby znał drogę do pokoju należącego do jego matki. Otworzył drzwi i popatrzył na ścianę, na której wisiał wielki obraz przedstawiający ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa. Jezus był otoczony przez anioły i żołnierzy, za nim widać było chmury, jeszcze dalej góry, a przed nim klęczała Maryja. Na drugiej ścianie wisiały zdjęcia matki: jedno z okresu, kiedy miała siedem miesięcy, z bezzębnym uśmiechem, inne z dwoma za dużymi przednimi zębami, następne – każde o jeden ząb więcej, aż szczęka całkowicie się wypełniła. Z czasem jej uśmiech zniknął w domu wypełnionym ciszą.
Geert został w pokoju matki. Za każdym razem gdy babcia otwierała drzwi, widziała go bawiącego się klockami, pluszakami i lalkami matki, poszewkami na poduszkę, narzutą na łóżko i ułożonymi na kupkę ręcznikami. Kiedy nadeszła pora posiłku, babcia otworzyła drzwi, żeby go zawołać. Wystraszyła się. Geert zbudował z klocków krzyż. Na niby przymocował do niego pluszową małpę. Inny pluszak siedział z przodu, jak płacząca Maryja. Żołnierze stali z boku, poszewki w tle stały się chmurami, a poduszki górami. Dokładnie jak na obrazie światło padało z tyłu, zza małpy, bo Geert postawił tam lampkę nocną. Babcia nie wierzyła własnym oczom. Przeżegnała się i pognała do dziadka, który był przekonany, że w Geerta wstąpił diabeł, bo wszystko zostało zrobione zbyt sprytnie.
– Jedzenie – powiedział dziadek, patrząc chłopcu głęboko w oczy i próbując dostrzec w nim diabła.
Stół stał w kuchni na tym samym miejscu od 1950 roku, kiedy dziadek i babcia wzięli ślub. Bez względu na to, jak życie i społeczeństwo zmieniały się przez lata, na stole nigdy nie było azjatyckich roti z kurczakiem, a przed drzwiami nigdy nie stanął skuter z chińszczyzną czy z pizzą. Geert siedział przy stole na tym samym krześle, na którym dawniej siedziała jego matka. Obok talerza leżała łyżka, z drugiej strony widelec i nóż. Od razu pomyślał, że talerz jest jak głowa, stół jak ciało, a łyżka, widelec i nóż jak ręce. Babcia i dziadek zaczęli się modlić głęboko i cicho, po czym nałożyli na talerze ziemniaki w sosie, kalafior i kawałki filetu z kurczaka. Jedli, nie wydając żadnego dźwięku. Po jedzeniu dziadek dał chłopcu małą Biblię, a babcia drewniany krzyż. Dziadek rozmawiał z nim o Panu, a Geert uważnie wpatrywał się w krzyż. Babcia i dziadek myśleli, że Pan zaczął wstępować w Geerta, ale on był zajęty liczeniem, ile krzyży można by namalować na ścianie i jakie odstępy należałoby pomiędzy nimi zostawić, żeby wyszła liczba parzysta. Obliczał, zaczynając z każdego rogu pokoju, ile krzyży by się zmieściło. Kiedy babcia i dziadek spali, rysował krzyże w pokoju matki. Wszystkie tej samej wielkości, oddzielone od siebie jednakowymi odstępami. Były dokładnie na tej wysokości, do której udało mu się dosięgnąć. Kiedy skończył się tusz w ostatnim znalezionym pisaku, Geert zasnął.
Rano babcia i dziadek przeżegnali się, widząc Geerta śpiącego wśród tych wszystkich krzyży. Kiedy się obudził, spojrzał na nich tak, jakby stali tam od zawsze. W drodze powrotnej do domu wolontariuszka zapytała, czy było fajnie.
– Tak – odpowiedział Geert, wpatrując się przez okno samochodu w zielone łąki.
– Czyli chcesz jeszcze kiedyś tam wrócić?
– Tak.
– Kiedy?
Chciał znowu odpowiedzieć „tak”, ale zrozumiał, że na to pytanie należy udzielić innej odpowiedzi. Myślał o słowie „tak”, które dla niego nie było jedynie słowem „tak”, tylko następującą po nim ciszą.
– Może w przyszłym roku? – zapytała wolontariuszka.
– Tak – odpowiedział i nastąpiła oczekiwana cisza.
Ale Geert nie pojechał odwiedzić babci i dziadka ani w przyszłym roku, ani w kolejnym. Babcia i dziadek najwyraźniej zamienili się w dwie słomki z pudełka matki. Nigdy już nawet nie odwiedził Zelandii. Nie myślał o niej więcej, całkiem jakby po tej wizycie Zelandia też zamieniła się w słomkę.
Tłumaczyła Marta Talacha
.
.
Rodaan Al Galidi
z wykształcenia inżynier budowlany, uciekł z Iraku, mieszkał w wielu krajach, by w końcu znaleźć się w Holandii. Osiem lat spędził w ośrodku dla uchodźców. Samodzielnie nauczył się niderlandzkiego i zaczął pisać w tym języku. Za powieść Nie wysyłaj mnie do Staphorst (przekład polski Marty Talachy, Wydawnictwo Format, Wrocław 2021) w 2011 roku uhonorowano go Nagrodą Literacką Unii Europejskiej; w tym samym roku odmówiono mu przyznania obywatelstwa Holandii. „Jestem uchodźcą i wiem, że język fikcji często lepiej oddaje prawdę niż literatura faktu” – powiedział „Guardianowi”.
Plaża_ciemnia dziękuje wydawcy oraz tłumaczce za możliwość publikacji fragmentu powieści.
Książka wydana przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej.
#CreativeEurope4Books
.