Marcin Czerwiński: Powiedz, kiedy wyjechałeś z Polski? Jak zapamiętałeś ten moment?
Andrzej Coryell: To był 4 września 1968 roku. Dzień wyjazdu miał dwie strony tego samego medalu. Pamięć i niepamięć. Zapamiętane okruchy i zapomniane szczegóły. Chaos na dworcu i nienaturalny spokój wewnętrzny. Oszołomienie i klarowna wizja stanu rzeczy. Zakończenie pewnej epoki i droga w nieznane. Temu wszystkiemu towarzyszyło upokorzenie i ból.
Domyślałeś się wtedy, że to na zawsze?
Wtedy chyba nie zastanawiałem się, czy wyjeżdżam na zawsze. Wszystko jednak na to wskazywało. Choćby dokument podróży, na którym widniał napis, że jego posiadacz nie jest obywatelem polskim. Aby otrzymać dokument podróży, trzeba było zrzec się obywatelstwa i zapłacić 5000 zł, co stanowiło w tych czasach słoną cenę. Ojciec chciał mi pokazać, jaki jest sprytny i kazał podpisać dokument o zrzeczeniu się obywatelstwa innym kolorem pióra niż wypełniony formularz. W ten sposób dawał do zrozumienia, że podpis został wymuszony, co było zresztą prawdą. Po kilku dekadach uznano całą procedurę za niezgodną z prawem. Mam dokument, który poświadcza, że od urodzenia nie utraciłem polskiego obywatelstwa.
Czym zajmowali się twoi rodzice zawodowo?
Mama – przedwojenna pielęgniarka i położna – zaczęła studiować po wojnie medycynę i została lekarzem pediatrą. Ojciec – podpułkownik piechoty mianowany komandorem Wojsk Ochrony Pogranicza na wybrzeżu, po dymisji w 1952 r. został dyrektorem materiałów budowlanych. Po dymisji – emeryt. Też rodzaj zawodu.
Jak przeżyli twój wyjazd? Zdecydowali się zostać czy wyjechaliście razem?
Inicjatorem wyjazdu był ojciec. Wiedział, co piszczy w trawie. Po tym, jak mama i siostra utraciły pracę, a ja nie dostałem się na studia, sytuacja coraz bardziej stawała się klarowna. Mimo że mieliśmy krewnych we Francji, w Izraelu i Australii, nigdy wcześniej nie myśleliśmy o opuszczeniu Polski. – Nie będziemy obywatelami drugiej kategorii – stwierdził ojciec.
Po roku antysemickiej kampanii rządowej łuski wreszcie spadły nam z oczu. W dodatku ojciec zaczął obawiać się o życie. Opowiedział nam, co się wydarzyło w 1945 roku, gdy popadł w konflikt z Moczarem. Podczas spotkania partyjnego (ojciec – przedwojenny komunista i idealista – był człowiekiem prawym i pragnął stworzyć nowe społeczeństwo różniące się od przedwojennego. Mierził go oportunizm i władza oparta na rosyjskich bagnetach. Myślał, że partię da się zmienić od wewnątrz. Dlatego też dwukrotnie podawał się do dymisji i przeszedł na przedwczesną emeryturę. W pewnym sensie przypominał Szczukę z filmu Popiół i diament). Po tym, jak Moczar rzucił kilka antysemickich haseł, ojciec – oficer frontowy, który stracił podczas wojny całą rodzinę – sięgnął kabury i chciał go zastrzelić na miejscu. Rozdzielił ich Ignacy Loga-Sowiński i inni towarzysze. Moczar z pewnością zapamiętał ten incydent…
W sierpniu z ukochaną objechaliśmy dużą część Polski. 22-ego zadzwoniłem do domu. – Wracaj – usłyszałem. – Wyjeżdżamy. Dwa dni wcześniej pojawił się ostateczny argument przekonujący do wyjazdu. Inwazja Czechosłowacji. – Tego reżymu nie da się zmienić – stwierdził ojciec.
Polscy Żydzi wyjeżdżali wtedy w kilku kierunkach: na przykład do Szwecji albo Austrii. Jak potoczyły się wasze losy?
Dla wyjeżdżających punktem zbornym był Schloss Schönau. Romantyczny zameczek – teraz ekskluzywny hotel – oddalony 30 km od Wiednia. Znajduje się w olbrzymim parku nad jeziorem. Przybyłymi zajęły się dwie organizacje. Sochnut i HIAS. Pierwsza reprezentuje Izrael i pomaga Żydom z diaspory chcącym się tam osiedlić. Druga jest międzynarodową organizacją żydowską, mającą na celu pomoc materialną i prawną emigrantom żydowskim z Europy Środkowo-Wschodniej. Tym, którzy nie pragnęli zamieszkać w Izraelu, pomagali w znalezieniu mieszkania w Wiedniu i tymczasowej pracy w oczekiwaniu na wizę do innych krajów.
Trauma wyjazdowa była tak wielka i tak duże wyparcie, że musiałem sięgnąć po informacje z sieci, by przywołać obraz Schönau. Mimo wielodniowego pobytu nie zapamiętałem nic z otaczającego piękna. Dla rodziców wybór Izraela nie przedstawiał wątpliwości. Ojciec znał ten kraj jeszcze z lat 20. Jako piętnastolatek uciekł z domu urzeczony romantyczną wizją pionierów Palestyny i zamieszkujących czarne namioty Beduinów. Dodatkowym argumentem był konflikt z moim dziadkiem, który sięgał często pasa i bił niesfornego chłopca. Jako najstarszemu z rodzeństwa przypisywał wszelkie pomysły mające na celu osłabienie jego autorytetu. Jak ojcu udało się dotrzeć do Ziemi Obiecanej bez pieniędzy? Dlaczego po pięciu latach wrócił do Polski? To już inna historia.
Mieszane małżeństwa, tak jak w przypadku mojej siostry, wybierały na ogół inny kierunek niż Izrael. Dla Polaków wyjazd był podniecającą przygodą i realizacją marzenia opuszczenia „komunistycznego|” kraju. Największą popularnością cieszyła się Kanada i Australia. Siostra i jej mąż zwrócili się o pomoc do HIAS-u i czekając na australijską wizę pracowali i uczyli się angielskiego.
Mój przypadek różnił się od wyboru rodziców i siostry. Byłem zakochany. Moją wybranką była młodsza o dwa lata śliczna, niebieskooka blondynka. Znająca francuski, mająca prawo jazdy siedemnastolatka. Rok wcześniej rozpłakała się, gdy powiedziałem, że jestem Żydem. Rok później wyjeżdżałem, ale rozstanie miało być krótkie. Planowaliśmy wyjazd do Paryża. Abigail z przyszłej powieści Spółka z lwem pragnęła studiować we Francji medycynę, ja marzyłem, aby zostać tam malarzem. Poszedłem więc z moim Dokumentem Podróży do konsulatu francuskiego po wizę. I wyszedłem stamtąd z pustymi rękami. Poleciałem z rodzicami do Izraela.
Kontynuowałeś naukę w Izraelu? Czy musiałeś znaleźć jakąkolwiek pracę, żeby utrzymać siebie i rodzinę?
W ciągu pierwszych tygodni nawet nie pomyślałem o studiach. Pierwsze kroki w nowej rzeczywistości bardziej wyglądały na sen na jawie. Inne słońce i zapachy, erotyczny klimat Tel Awiwu i nadmorska bryza, przedziwna mieszanka: małomiasteczkowość, wschód i zachód wyrażający się strojem, głosem, skromność i arogancja, twarze poorane zmarszczkami i piękno młodych kobiet. I w tym wszystkim ja. Otumaniony, zagubiony i przejęty jedynym celem. Spotkaniem się z ukochaną w Paryżu. Olga wyjechała do tego miasta kilka dni po moim wyjeździe. Rodzice z Żabą – suką przywiezioną z Warszawy – zamieszkali w Rehowot, bo tam otrzymali mieszkanie, mieście oddalonym 19 km od Tel Awiwu. Ja chwilowo zatrzymałem się u córki brata mojego dziadka, żony fotografa z Krakowa. Tam depresyjny nastrój leczyłem listami z Paryża, słuchając w kółko Ósmej symfonii Schuberta.
Fotograf Jehuda i kuzynka Fela wytrącili mnie z letargu i namówili, bym zajął się czymś zamiast obijać się po kątach. Udało mi się znaleźć pracę jako pomocnik ogrodnika w miejskim parku nad rzeczką Jarkon, wtedy jeszcze ściekiem pełnym zarazków i komarów. Wieczorami pochylałem się nad realizacją planów wyjazdu. Okazały się całkiem nierealne. Jako dziewiętnastolatek podlegałem służbie wojskowej i choćby z tego powodu nie mogłem opuścić kraju. Olga zapisała się na studia, ale cienko przędła. Rodzice robili wszystko, by jakoś mi pomóc. Powiedzieli: skoro nie możecie bez siebie żyć, a ty nie możesz wyjechać, niech Olga przyjedzie tutaj. W międzyczasie zapisz się na studia. Zdałem egzamin na ASP w Jerozolimie, otrzymałem pokój w akademiku i po wielu pertraktacjach brat mamy – wuj milioner z Frankfurtu nad Menem – opłacił Oldze bilet do Marsylii i bilet na statek do Hajfy. Po trzech miesiącach Olga pojawiła się w Izraelu. W przeddzień jej przyjazdu porzuciłem studia.
Czyli wybrałeś pracę zarobkową, jak się domyślam. Malowałeś już wtedy dla siebie? Podejmowałeś próby pisania?
Kiedy dwunastolatek pochłonie jednym tchem książki o życiu Van Gogha, Toulouse-Lautreca, Gauguina i Cézanne’a opisanym przez Henri Perruchota, opłakując gorzkimi łzami ich los i śmierć – zakończenie każdej biografii – wtedy, mając pewne predyspozycje do malarstwa, jest stracony dla wszelkich innych zawodów. Dziecięca bazgranina, lekcje rysunku dla nastolatków i wreszcie kurs zorganizowany przez warszawskie ASP dla nieopierzonych młodzieńców zrodził ten rodzaj realizmu, który podobając się amatorom nie wodzi na pokuszenie i nie zwiedzie prawdziwie wyrafinowanych znawców. Bogactwo koloru lub jego świadome ograniczenie, linia, kreska, światłocień, perspektywa, technika malarstwa olejnego, gwaszu, grafiki – cały malarski alfabet – jest niezbędną bazą, ale staje się niczym, jeżeli nie ma się czegoś więcej do powiedzenia. Rysowałem, jak mistrzowie renesansu, umiałem wydobyć podobieństwo, ale to przychodziło za łatwo. Profesor Dominik powiedział mi przed wyjazdem: nie idź na żadne ASP. Musisz zapomnieć o tym, co wiesz, i znaleźć własną drogę.
Jak wielu wrażliwców pisałem wiersze. Wkładałem w nie sporo uczucia, nie brakowało w nich płonących świec, łez i Sebastiana Bacha, po wyjeździe doszły okaleczone drzewa i mury Jerozolimy. Jednym słowem, groza. Po przyjeździe Olgi skierowano nas do kibucu niedaleko Beer Szewy, gdzie przydzielono nam „chatkę”. Po raz pierwszy zamieszkaliśmy razem. Rano uczyliśmy się hebrajskiego, po południu pracowaliśmy. Tak minęło sześć miesięcy. Następnie skierowano nas do Nazaretu, gdzie mieliśmy, jak inni emigranci, doszlifować nowy język. Po ukończeniu kursu otrzymaliśmy małe mieszkanie w willowej dzielnicy Ramat ha-Szaron, kilkanaście kilometrów od Tel Awiwu, wuj kupił nam „garbusa”, Olga zapisała się na studia i otrzymała małe stypendium. I nic nie wskazywało, że właśnie nadchodzi burza.
Co się wydarzyło?
Olga przybyła do Izraela z polskim paszportem ważnym tylko na rok i z trzymiesięczną wizą turystyczną. Wykluczało to zapis na studia. Jedynym wyjściem było małżeństwo. Ślub cywilny nie wchodził w rachubę. Taki w tym kraju nie istniał. Teoretycznie mogliśmy pojechać na Cypr i tam się pobrać, bo taki ślub był potem uznawany za legalny. Nie mogliśmy jednak tam pojechać, gdyż według prawa brytyjskiego panującego na tej wyspie byliśmy oboje niepełnoletni. Ja z kolei nie mogłem wyjechać do żadnego kraju poza Cyprem przez wzgląd na służbę wojskową. Podeszliśmy do rozwiązania problemu drastycznie. Dzięki pomocy rodziny Oldze udało się w rekordowym czasie przejść na judaizm (zwykle procedura trwa minimum dwa lata), czego następstwem było izraelskie obywatelstwo. Wszystkie drogi zostały otwarte, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Tanie życie w tych czasach nie oznaczało, że można było obejść się całkiem bez pieniędzy. Olga przekonała mnie, abym zamiast malować znalazł jakąkolwiek pracę, a po jej studiach zacznę malować, a ona zarabiać. Znalazłem pracę niedaleko domu w prywatnym kurniku. Wkrótce stałem się kochankiem dziesięciu tysięcy kur siedzących w klatce po trzy, których zapłodnione jajka wysyłano do Iranu. Pobierałem nasienie kogucie i przechodziłem ze strzykawką od jednej wybranki do drugiej. Do innych obowiązków należało sypanie im karmy i polewanie wodą, by nie zdechły podczas upalnych dni hamsinu. Po siedmiogodzinnej pracy marzyłem tylko o prysznicu i odpoczynku, a nie o sztuce. W weekendy jeździliśmy na wycieczki lub do moich rodziców. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielami polskiej księgarni w Tel Awiwie, poznałem dwóch kolegów Olgi ze studiów, którzy do tej pory są moimi przyjaciółmi i stali się, chcąc nie chcąc, bohaterami przyszłej książki. Zaczęliśmy zapraszać znajomych na kolacje i powoli obrastaliśmy w „burżuazyjne” piórka.
Po roku Olga rzuciła studia i zajęła się interesami. W ogłoszeniu szukano kogoś z samochodem do rozprowadzania po modnych sklepach szytych w Gazie ubrań. Olga się zgłosiła, miała do tego dryg i wkrótce wpadła w szemrane towarzystwo marokańskich Izraelczyków. Ponieważ nie mogli podpisywać czeków po wyroku sądowym, ona miała je podpisywać za wynagrodzeniem, a następnie miano zwrócić je gotówką. Wkrótce wpadła w wielkie długi. Szukali ją także mniej lub bardziej doświadczeni gangsterzy. Ten, który ją przyjął do pracy – egipski Żyd – zakochał się w blondynce bez pamięci i pomógł jej wyjść z tarapatów. Wdzięczne dziewczę również się w nim zakochało i przez jakiś czas nie mogło się zdecydować, z kim zostać. Po ostatecznej decyzji wyniosła się z domu, prowadząc w dalszym ciągu interesy – zawsze kończące się niepowodzeniem. Po roku rzuciła wybawiciela i wyjechała do Belgii. „Jak mogłam się w nim zakochać?” – pytała retorycznie przez telefon. Nigdy nie skończyła medycyny ani innych studiów. W Brukseli poznała drugiego męża, urodziła dwoje dzieci, mąż ją porzucił dla młodszej Turczynki, powróciła do dawnej wiary i w końcu zamieszkała w Polsce.
Wszystkie te wydarzenia zmieniały się zbyt szybko, niczym w kalejdoskopie. Natura chyba nie lubi pośpiechu. W wieku dwudziestu dwóch lat byłem po rozwodzie, uwolniony od ciężaru mieszkania i samochodu. Wreszcie mogłem pomyśleć o Paryżu.
Jest sam początek lat 70. Trafiasz do Paryża. Zatrzymał cię na dłużej? Czy już wtedy myślałeś o napisaniu swojej powieści?
Kilka miesięcy przygotowań do wyjazdu upłynęło na próbach zdobycia pieniędzy i umiejętności rozróżnienia między uporem a determinacją. Celem był Paryż, ale dlaczego właśnie Paryż? Czemu nie Rzym, Londyn albo Nowy Jork? Z pewnością przyczyniły się do tego lektury oraz obraz, który zachowałem w pamięci: wyjątkowy przywilej wyjazdu z Polski, gdy miałem piętnaście lat. Pojechałem z rodzicami. Mieszkali tam nasi krewni. Jaki objawił się Paryż? Zawrotem głowy niczym szalona jazda na gigantycznej karuzeli. Żywotność, kolory, zapachy, wieczny ruch i piorunująca mieszanka ludzi i historii. Jednocześnie krytycyzm nie dawał mi wytchnienia. Owszem, część dzielnic była piękna, lecz architektura Haussmannowska wydawała się ciężka i pretensjonalna.
Uciekałem od rodziców w wielką, nienasyconą paszczę miasta. Za pieniądze wciśnięte do ręki przez kuzynów kupiłem nóż sprężynowy o rękojeści z rogu jelenia, Suity Bacha na wiolonczelę, płytę zespołu The Kinks i dżinsy koloru indygo. Biegałem po Polach Elizejskich i zbierałem darmowe prospekty samochodowe, których przedstawicielstwa kłuły w oczy. Było tego sporo i skarb ważył co najmniej siedem kilo. Pomiędzy nimi ukryłem zakupionego z bijącym sercem pornograficznego „Penthouse’a”, błagając siły wyższe, by nie odkryto go podczas drogi powrotnej.
Francuskojęzyczny egzemplarz „Penthouse’a” z tamtego czasu – z archiwum pisarza
Niewątpliwie Paryż zrobił na mnie wrażenie. Kiedy opuszczałem Izrael, nie byłem już tak naiwny. Podświadomie wyczuwałem, że sztuka i więzy między artystami, jakie istniały od lat 20. do lat 60., definitywnie się skończyły. Myślałem jednak, że będzie to dobre miejsce do twórczej pracy. Wybierając Paryż zamiast Londynu czy Nowego Jorku zrobiłem fatalny błąd. Tego jednak nie mogłem jeszcze wiedzieć. Sprzedałem kilkadziesiąt rysunków chodząc od drzwi do drzwi. Pieniądze pożyczyłem przyjacielowi, który wyjechał wcześniej. Wiktor pojechał do Niemiec, gdzie miał kuzyna i miał nadzieję znaleźć pracę. Mieliśmy spotkać się w Paryżu. Tymczasem wróciłem do rodziców i pochłaniałem książki. Zwłaszcza wiedza o judaizmie przydała się później.
Po czterech latach okresu izraelskiego wypłynąłem z Hajfy statkiem do Wenecji. Podróż niesamowita z przystankami na Cyprze, Rodos i w Pireusie. Z Wenecji dotarłem pociągiem do Monachium, gdzie spotkałem się z Wiktorem. Wkrótce znaleźliśmy się w Karlsruhe: pieniędzy było mało, więc pracowaliśmy kilka dni jako tragarze w firmie dokonującej przeprowadzek. Pięciu siłaczy-olbrzymów i dwójka cherlaków stanowiło ekipę. Wkrótce straciliśmy możliwość wspięcia się po szczeblach tej kariery. Innej pracy nie znaleźliśmy, a trzeba było opłacać pokój. Dotychczasowy zarobek topniał. Podjęliśmy decyzję, by ruszyć na podbój Paryża. Poszedłem do gminy żydowskiej i najwidoczniej zmiękczyłem serce wpływowej osoby czarnym obrazem naszej przyszłości: sto marek było ceną, abyśmy więcej nie przychodzili do tutejszej gminy i nie żebrali. Kupiliśmy bilety na nocny pociąg i po jako tako przespanej nocy znaleźliśmy się 22 listopada o siódmej rano w Paryżu.
Jak sobie poradziliście w słodkiej Francji?
Ze znajomością francuskiego ograniczoną do „bonjour” i „merci”, 50 frankami i 150 kilogramami bagażu (musiałem oczywiście wziąć większość pamiątek, kolekcję kamieni etc.) przyjazd do Paryża zakrawał na szaleństwo. I nim był. Przede wszystkim należało coś zrobić z przeklętą walizą przypominającą gigantyczną harmonię – nieść się jej nie dało, ale skonstruowałem dla niej drewnianą platformę na kółkach, co już bardzo przydało się w Wenecji. Po upchnięciu zawartości w przechowalni (6 franków na dobę) obciążeni tylko dobrą chęcią poszliśmy na kawę. Usiedliśmy przy stoliku i omówiliśmy taktyczne cele na najbliższe dni. Za nieznajomość lokalnych obyczajów otrzymuje się z miejsca podwójne uderzenie. Zbyt późno zrozumieliśmy, że siedząc przy bufecie zamiast przy stoliku zapłacilibyśmy o połowę mniej. Hotel był tani, ale po dwóch nocach zostało nam ostatnie dziesięć franków.
Mieliśmy za to trzy adresy. Pierwszy rozwiązał problem bagażu, prawdziwej kuli u nogi. Jowialny właściciel sklepu z ubraniami, zwany Szyjką, był przedwojennym kolegą rodziców. Były żołnierz Legii Cudzoziemskiej spędził dziesięć lat służąc w Maroku. Zgodził się na przechowanie naszych rzeczy na zapleczu. Byliśmy dozgonnie mu wdzięczni. Drugim adresem była Jadzia. Koleżanka Olgi z tej samej szkoły. Adres okazał się prawdziwy o tyle, że nie zastaliśmy samej Jadzi. Pozostał adres trzeci, koleżanki mamy Wiktora. Ciocia – tak ją nazwaliśmy, przyjęła nas kolacją, jednocześnie dając do zrozumienia, że nie może udzielić nam noclegu. Powiedziała, że Armia Zbawienia będzie najlepszym rozwiązaniem. I natychmiast zadzwoniła po taksówkę. Myślę, że byliśmy pierwszymi i jedynymi w historii, którzy „wybrali” właśnie ten środek lokomocji, by skorzystać z darmowego noclegu. Koszt nocnej taksówki wyniósł dokładnie tyle, ile pozostało w kieszeni. I wszystko zakończyłoby się dobrze, gdyby Ciocia nie pomyliła adresu. Znaleźliśmy się przed budynkiem należącym do Armii Zbawienia przeznaczonym wyłącznie dla kobiet. Nie mieliśmy już grosza, żeby pojechać pod właściwy adres do innej części miasta. Przez kilka godzin podziwialiśmy nocny Paryż klnąc na Ciocię. Nazajutrz podała nam adres młodej pary, która jakoby chętnie nas przenocuje. Paryż ma dwie ulice Poincaré. Różnią się imionami. Podając imię Raymonda zamiast Henriego, Ciocia wyświadczyła nam wielką przysługę. Numer cztery tej szykownej ulicy kryje za swoją bramą przesadny luksus witrażowych okien, biały marmur schodów przykrytych miękkim, czerwonym dywanem rozciągającym się na podest. Na każdym piętrze znajdowały się tylko dwa mieszkania. Dochodziła północ. Postanowiliśmy przenocować na ostatnim piętrze mając nadzieję, że o tej porze nikt się nie pojawi. Czekając na powrót Jadzi, spędziliśmy tam dwa tygodnie. Zakradaliśmy się po północy, opuszczaliśmy legowisko przed siódmą. Każda noc stawała się coraz bardziej komfortowa. Rozzuchwaleni, przywieźliśmy od Szyjki lekkie jak mgiełka kołderki i poduszki. Rano pakowaliśmy dobytek do dwóch toreb i szliśmy się myć do pobliskiej kawiarni Le Malakoff. Wreszcie Jadzia się pojawiła, zapytaliśmy, czy możemy przenocować i zostaliśmy na… sześć miesięcy. W niektóre weekendy, gdy pojawiał się jej oblubieniec, wracaliśmy do Raymonda niczym do własnego, coraz bardziej przyjaznego domu.
W przeciwieństwie do pierwszych paryskich kroków tych, którzy wyjeżdżają na rozmaite stypendia i mogą czerpać czystą radość z poznania „Miasta Świateł”, my zaczynaliśmy od zera, a nawet od poniżej zera. Teoretycznie nasze wizy opiewały na trzy miesiące. Tym się specjalnie nie przejmowaliśmy. Paryż jest Molochem. Można w nim zniknąć z wizą czy bez. Twórczość? Na początku trzeba było znaleźć pracę, mieszkanie, nauczyć się języka. Estetyczne rozważania trzeba było odłożyć na bok. Musiałem, musieliśmy nauczyć się sztuki przetrwania. Znaleźliśmy pracę przy nocnym sprzątaniu biura, ja dodatkowo sprzątałem Księgarnię Polską. Wiktor wrócił do Izraela, by uporządkować swoje sprawy. Podczas następnych sześciu miesięcy zmieniałem miejsce noclegu dwadzieścia dwa razy. I wtedy pojawiła się okazja. Pewien Polak otrzymał wizę do Kanady i zapytał, czy jestem zainteresowany wynająć jego dotychczasowe lokum. Pierwszego listopada 1972 roku przekroczyłem próg Zamku Wszystkich Świętych i choć decyzja zamieszkania w nim wydaje się dzisiaj nie do pojęcia, spędziłem w nim siedemnaście lat.
Brzmi to jak bajka o księciu i żebraku. Zacząłeś wieść odmienne życie?
Ja, były Pan na Zamku Wszystkich Świętych zapraszam do jego wnętrza. Prywatne schody rozpoczynały się na trzecim piętrze i wiodły piętro wyżej. Po przekroczeniu progu odwiedzającemu ukazałaby się kuchnia o wymiarach dwa na dwa i pół metra. Jeden bok tego prostokąta pozwalał na wejście do dwóch pokoi. W żadnym nie było drzwi. Ten po prawej nadawał się idealnie na sypialnię: pochyły dach sprawiał, że idąc wzdłuż najwyższej ściany czupryna muskała delikatnie kąt między ścianą a sufitem i nie było konieczności się pochylać. Sufit obniżał się dochodząc do 98 centymetrów, a przez okienko w suficie można było dojrzeć pomarańczową dachówkę. Przechodząc z sypialni do pracowni ktoś nienawykły do automatycznego pochylenia głowy naraziłby się na uderzenie. W pracowni nie trzeba było się pochylać. Jej szerokość nie przekraczała co prawda dwóch metrów, ale jej wymiary równoważyło okno szerokie na całą jej długość. Nie zapomnijmy o wnęce na samym krańcu pracowni – cudowny dodatkowy metr. Tam już warto pochylić głowę, tylko po co? Wnęka stała się szafą. Gdy ktokolwiek chciał pójść do toalety, wystarczyło sięgnąć po klucz i zejść na drugie piętro. Szukacie łazienki? Nie traćcie czasu. Ale był zlew kuchenny i zimna woda. Jeżeli nie zauważyliście żadnego grzejnika, jesteście spostrzegawczy. Uważacie, że w listopadzie jest już zimno? Załóżcie drugi sweter.
Pierwsze dni upłynęły na walce z rozmaitymi żywiołami i skupieniu się na wystroju. Wybór narzucał się sam – minimalizm. Dwa podkłady kolejowe z dębu, przywleczone z najbliżej stacji metra akurat w częściowym remoncie, posłużyły jako podstawa pod ramę łóżka. Siatka ramy nie przyczepiona do jej boków uginała się zbytnio. Podwiązane parciane pasy krzyżujące się pod siatką nadawały się do tego idealnie. Położony na ramę materac uginał się niedostrzegalnie niczym w królewskim łożu. Sufit nad łóżkiem miałem na wyciągnięcie dłoni. Jak dobrze nie mieć klaustrofobii. Pomalowałem go na granatową noc, a przylepione gwiazdki i sierp księżyca z fosforyzującego plastiku zakupione w sklepie dla dzieci dawały złudzenie oddalonego firmamentu. Po zgaszeniu światła planety gasły po pół godzinie. W kuchni niewielki kwadrat stołu na kółkach pozwalał na wszelkie zmiany. Kuchenka podłączona do wielkiej butli z gazem butan (starczała na miesiąc) pozwalała na wyobrażanie sobie przyszłych wyrafinowanych uczt. Na ścianie widniał zasklepiony otwór po rurze do piecyka. Zakupiony na pchlim targu piękny, emaliowany piecyk na węgiel ogrzewał samą kuchnię, ale o dziwo, w sypialni i w pracowni było zimno. Dopiero następnej zimy rozwiązałem problem kupując dwa grzejniki na prąd. Całą długość pracowni wypełniła drewniana płyta oparta na stojakach i powleczona siedmioma warstwami werniksu (wedle przepisu), służącego do konserwacji jachtów. Gwarancja obiecywała, że można ją zostawić w morskiej wodzie bez uszczerbku przez dwa lata. Ten zachowany stół do pracy, pozbawiony morskiej wody, do tej pory lśni jak nowy.
Kuchnia zmieniała aspekt stając się raz salonem, raz łazienką. Zawieszony za kuchennym oknem nieprzemakalny wór z kranikiem i gumowym wężem dostarczał w słoneczne dni gorącą wodę. Wystarczyło dwie godziny słońca. Nie. Nie kąpałem się w zlewie. Wanienka z plastiku przemieniała się w wannę, a po prysznicu wynosiłem ją na schody. Po trzech latach zbudowałem wiszącą szafę na klatce schodowej i tam zmieściła się ta ruchoma łazienka. Ostatnim atutem okazał się taras. Wystarczyło wyjść przez okno w kuchni i uważając, by nie ześlizgnąć się po dachówkach znaleźć się na obitym aluminiową blachą daszku. Letnią porą przyjmowałem tam gości na podwieczorek. Do dziewiętnastu metrów kwadratowych Zamku (z czego sześć, gdzie mogłem być wyprostowany) doszło cztery, gdzie można było wygodnie się rozłożyć. Widok na sąsiednie dachy i kominy miał duży urok.
Ten opis jest ważny. Oprócz wynajmowanego przez rodziców mieszkania w Warszawie – cudownego mieszkania dzieciństwa – nigdy nie przyśniło mi się inne. A mieszkałem w kilku krajach, w wielu mieszkaniach czy domach i niewiele różniących się od kajuty statku, jak mówili jedni, lub gołębnika, jak mówili drudzy. Te dwa mieszkania oddalone od siebie o 1300 kilometrów powracały do mnie przez długie lata, najczęściej w koszmarnym śnie. Tylko wyjątkowo udawało się przekroczyć ich progi. Zawsze pojawiały się przeszkody, a często brakujące schody nie pozwalały zbliżyć się do drzwi.
W zimne noce Paryż nie tylko wydawał się koszmarem, ale nim był. Ale nie była to wina miasta ani jego mieszkańców. Wybór należał do mnie, pojawiłem się tam nieproszony. Uratowało mnie poczucie humoru, niezwykle niska cena wynajmu, który z biegiem lat udało się jeszcze bardziej obniżyć, i nowe przyjaźnie, A także młode kobiety w moim wieku zazwyczaj poznane w metrze. Zawsze któraś z nich nocowała w Zamku. Zawsze byliśmy zakochani, chociaż przez kilka dni.
Bywa, że walka o przeżycie dodaje zaskakującej energii. Nie brałem pod uwagę innej drogi wyboru. Upór przemienił się w determinację. Paryż nigdy nie pokazał mi kłów, nie próbował zagryźć. To miasto ma o wiele skuteczniejszą broń wobec niechcianych. Wystarczy, że wciąż odwraca się plecami. Jego asem w rękawie jest obojętność. Nie myślcie jednak, że paryskie życie to jedno pasmo cierpień, wyrzeczeń, przygnębienia i depresji. Wielka przygoda składała się z małych, codziennych niespodzianek. Bywały dni szczęśliwe przyprawiające o zawrót głowy. Bywały dni tak złe, że wydawały się nie do przezwyciężenia. Na pytanie o piękno Paryża nie sposób odpowiedzieć. Kryteria porównawcze nie mają sensu. Pierwsze lata w tym mieście podobnym do olbrzymiego akwarium, gdzie na widoku znajdują się wszelkie dobra, wszelkie możliwości, lecz oddzieleni od niego nietłukącą się szybą mogą tylko walić w nią głową. Wegetowałem w nim na początku, jak każdy, kto pragnął zapuścić tam korzenie. Kto chciał przeżyć, musiał włączyć się do jego krwiobiegu, poznać subtelne warunki gry, nauczyć się niuansów, sprytu, nawet bezczelności, gdy zaszła ku temu potrzeba. Kiedyś żyłem pod kloszem. Teraz miasto było nim przykryte, pozwalając ujrzeć Ziemię Obiecaną i gotowe na każdy podstęp, by nie można było tam wejść. Smutne, wesołe, przyciągające i odpychające. Przebiegłe i wyrachowane. Byłem nikim. I pragnąłem stłuc ten klosz. Rozpocząłem pracę wbrew wszystkim, przeciwko Paryżowi, przeciwko sobie. Musiałem udowodnić, że jestem chociaż trochę siebie wart.
A zatem dla przybysza z Europy Wschodniej Paryż okazał się klasyką… Kiedyś trafiłem na tydzień do służbówki w dzielnicy przy wieży Eiffela, wokół same marmury i kryształy, ale pokój, w którym spaliśmy obracając się na komendę, miał chyba z sześć metrów kwadratowych. Z drzwi trafiało się prosto na kręcone schody, właściwie spadało, nie trafiało. Mikroskopijna ubikacja mieściła się wewnątrz schodów, prysznic – na poddaszu. No ale powiedz mi wreszcie, czy pisałeś już tam wtedy w Paryżu? Starałeś się coś wydać w paryskim wydawnictwie?
Trzy lata po przybyciu do Paryża opublikowałem zbiór wierszy Wielbłądy krótkowidza, które zostały przełożone na francuski. Tego samego roku miałem też pierwszą wystawę. Wcale nieźle, biorąc pod uwagę chaos i codzienną walkę o przeżycie. Jednocześnie zacząłem myśleć o powieści, chcąc osadzić ją w „dekoracjach” izraelskich. Albowiem Ziemia Obiecana, a raczej chwilowo Porzucona, powróciła niespodziewanie i znalazła się w zasięgu wzroku.
Ale powieść, zatytułowaną Spółka z lwem, opublikowałeś w roku 1987 w Polsce, nie we Francji, i to od razu w tak renomowanym wydawnictwie jak Czytelnik. Recenzentem wewnętrznym, który utorował publikację, był sam Henryk Bereza. Jak do tego wszystkiego doszło?
Po piętnastu latach nieobecności wróciłem do Polski. Wziąłem ze sobą maszynopis Spółki z lwem. Gdybym znał obyczaje panujące w wydawnictwach, z pewnością nie wybrałbym tak uproszczonej drogi. Odcięty od literackiej rzeczywistości, nie znając nikogo, po prostu poszedłem na ulicę Wiejską. „Czytelnik” nie był wtedy cieniem samego siebie, ale jednym z prestiżowych wydawnictw. Czy zadzwoniłem wcześniej z Paryża prosząc o spotkanie? Nie pamiętam. Prawdopodobnie poszedłem tam, jak na randkę w ciemno, uzbrojony jedynie w potężną dawkę bezczelności i ufności. Przyjął mnie redaktor Klemens Górski. Wytłumaczyłem mu moją sytuację. Przyrzekł, że redakcja przeczyta i odpisze.
Recenzja Henryka Berezy z pewnością przechyliła szalę na korzyść wydania książki. Trzeba pamiętać, że w tym czasie panowała cenzura i nic jeszcze nie zapowiadało upadku „komunizmu”. Wydawnictwo podjęło pewne ryzyko, że akcja dzieje się w Izraelu, a nieznany autor naznaczony był piętnem marca sześćdziesiątego ósmego roku. Z drugiej strony w powieści nie było żadnej aluzji politycznej, odsyłającej do relacji polsko-izraelskiej. Zapewne istniało pewne pole manewru, bo otrzymałem list z pozytywną decyzją. Tym niemniej musiałem czekać na publikację cztery lata. W międzyczasie spotkałem Berezę, którego dręczyły pewne kwestie dotyczące książki.
Rozmowa nagrana za zgodą Henryka Berezy:
[H.B.:] Jak to jest, że pisze pan po polsku? Dlaczego zaimek zwrotny „się” zapisał pan kilkakrotnie dużą literą? Czemu duża litera występuje także w środku niektórych zdań?
[A.C.:] Jestem niewolnikiem języka polskiego i bardzo go lubię. Za bogactwo, elastyczność. Podoba mi się jego melodia i kompleksowość. Nie mógłbym pisać w żadnym innym języku, bo nie mam specjalnie talentu do języków. Duże litery nie wynikły z ekstrawagancji, ale były rozwiązaniem, jakie nasunęła mi myśl o narracji snu po zażyciu narkotyku. Zdeformowane dużą literą słowa nabierają wtedy innego znaczenia. Tych przemian nie ma dużo: inaczej tekst i tak skomplikowany kilkuwarstwową przestrzenią czasu stałby się niestrawny. Nie mogło dojść do przewagi formy nad treścią.
[H.B.:] Czas w Spółce z lwem wydawał mi się kolisty, później zrewidowałem wyobrażenie idąc za pańską wizją linii prostej przecinanej amplitudą.
[A.C.:] Racja. Nigdy nie powracamy do punktu wyjścia w realnym życiu. Nawet gdy przykładowo wracamy do domu, dzień w dzień, o tej samej porze, powracamy zmienieni nawet o tym nie wiedząc. Kolistość tyczy hebrajskich liter, które znakują swoją grafiką i wartością liczbową nowe wydarzenia. Ten niekończący się ciąg liter zatrzymuje u każdego dopiero śmierć.
[H.B.:] Gdzie mieszka Dallalu? Dallalu to pan?
[A.C.:] Znowu musimy powrócić do snu. Być może narkotycznego. Mówię być może, bo świadomie pragnąłem tej zagmatwanej relacji między jawą a snem. Między rzeczywistością a wyobrażeniem. Stąd pytania, jakie zadaje narrator. Czy Dallalu mieszka w Izraelu i śni, że tam mieszka? Czy śni, że wyjechał? A jeżeli wyjechał, czy śni, że wrócił? Te kombinacje można mnożyć. Czas i miejsce przypominają zjazd na nartach podczas nagłej i gęstej mgły. Śnieg zlewa się z niebem, tracimy natychmiast orientację i nie wiemy już, gdzie jesteśmy i co jest czym. Towarzyszyć mogą temu zjawisku nudności, gdyż zachwiany zostaje zmysł równowagi w uchu wewnętrznym. Dallalu to ja i nie ja. Każda fikcja zakotwiczona jest w realnym życiu. Większość postaci dostarczyło mi otoczenie. Ale to tylko naskórek. Musiałem nadać im nową tożsamość i najczęściej sprzeczną z pierwotnym wzorem. Swoją drogą jeden z protagonistów – odpowiednik książkowego Fishmana obraził się na mnie, ponieważ słowa o ludziach i gwiazdach wcześniej przypisane jemu zostały mu odebrane i dane książkowym rodzicom. Już nigdy nie polubił książki. Nawet fikcja bywa dotkliwa i najwidoczniej rani.
[H.B.:] Wspomniał pan w powieści o chorobie Dallalu, ale nie wiemy jakiej.
[A.C.:] To nie ma większego znaczenia. Pierwszym tytułem dla powieści miała być „Narkolepsja”. Kiedy w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach i miejscach nagle się zasypia.
[H.B.:] Kiedy tak rozmawiamy, coraz wyraźniej rysuje mi się pana zamysł. Teraz z pewnością napisałbym inną recenzję: bardziej naświetlającą wartość literacką, mniej wymiar socjologiczny.
[A.C.:] Czyli wracamy, panie Henryku, a raczej nie wracamy do punktu wyjścia.
[H.B.:] Tak. Ku kulistości hebrajskiego alfabetu poruszającego się bez przerwy po linii prostej (1).
(1) Bereza pojawił się raz jeszcze w moim życiu. W 2007 roku przyszedł na wieczór autorski zorganizowany w związku z publikacją Gronostaja ubranego w króla – zbioru aforyzmów i małej prozy. Niestety postępująca choroba nie pozwoliła nam na dialog. Nie wiem nawet, czy mnie pamiętał. [przyp. A.C.]
No więc kolistość jest tu pociągającym tropem. Na okładce twojej książki, zaprojektowanej przez Piotra Jaworowskiego, pojawiły się nałożone na siebie koła wyznaczone przez litery hebrajskie. Przypomniały mi dawną kombinatorykę poetycką i chociażby renesansowe koncepcje Rajmunda Llullusa. Istnieje na przykład łaciński wiersz permutacyjny z pierwszej połowy XVIII wieku, zatytułowany Carmen infinitum. Gdyby wprawić w ruch poszczególne, nałożone na siebie koła tej pieśni, zaznaczone na nich słowa wchodzą w nowe syntagmy, w nowe relacje i tworzą za każdym razem nowy, prawie niepowtarzalny tekst. Nadałeś rozdziałom powieści poszczególne litery alfabetu hebrajskiego i – co ciekawe – alef przesunąłeś na koniec. Powiedz coś więcej o ich gematrycznej być może mocy w swojej koncepcji. I może właśnie permutacyjnej?
.
Na okładce polskiego wydania Spółki z lwem widnieje kulista forma o czterech wewnętrznych, zmniejszających się kręgach i piątym, niczym nie wypełnionym, pośrodku. Od niego rozchodzą się dwadzieścia dwie linie przecinające cztery kręgi tworząc dla każdej z liter osiemdziesiąt osiem foremek. W jednym rzędzie wpisane są te same, zmniejszające się hebrajskie litery czekające na obrót kabalistycznego kalejdoskopu. Aż się prosi, by wprawić w ruch ukryte trybiki szyfru w celu uzyskania odpowiedzi. Odpowiedzią byłby bełkot przypadkowo ułożonych słów, czy wprost przeciwnie – porażające prawdą znaczenie? Czy warto ruszyć tym tropem? Spółka z lwem nie traktuje o Kabale.
Projekt okładki: Piotr Jaworowski
Każdy z dwudziestu dwóch rozdziałów nosi nazwę litery alfabetu hebrajskiego. Chociaż każda z nich ma swój odpowiednik w cyfrze, nie brałem pod uwagę ich znaczenia liczbowego. Rozdział pierwszy oznaczony jest drugą literą. To świadome przesunięcie nie było ukłonem w stronę pamiętnego zdania rozpoczynającego Pięcioksiąg: Bereszit bara Elohim et ha-szamaim we et ha-arec. (Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię). Nie ma z nim nic wspólnego. Wskazuje, że coś się wydarzyło i odeszło w przeszłość. Rozdział ostatni – opatrzony literą alef, która poprzez swoje pierwszeństwo sugeruje, że życie potoczy się dalej niekończącym się ciągiem liter. Jedna po drugiej, ukażą nowe możliwości. Potwierdzą swoim pojawieniem kolistość wyboru i jego następstwa. Samo życie tworzy permutacje. Tak więc bardziej rozchodzi się o klarowność konstrukcji samej książki niż o łączenie liter w celu mistycznego zbliżenia z Bogiem.
Nie wiem, czy droga życia jest linearna, kolista albo posiada odpowiednik w innej formie geometrycznej. Chcąc nadać precyzyjną strukturę powieści, która wtopiła się w czas, wybrałem i kolistość, i linearność przecinaną sinusoidą. Linia prosta wyznacza sześciogodzinny czas kolacji, w której bierze udział Dallalu – protagonista powieści, jego przyjaciele, wrogowie, dwie ukochane kobiety, rodzice oraz Siwowłosy. Usługują im Lewici, gotowi na przyjęcie każdej roli. Nie dowiemy się, kim naprawdę jest Siwowłosy, mający wiele sprzecznych osobowości. Pojawiający się w wielu przebraniach Siwowłosy byłby Bogiem? A może Jego wysłannikiem, skoro nie możemy ujrzeć boskiej twarzy i nie umrzeć? Albo arcykapłanem spalonej Świątyni w sferze sakralnej czy szefem Mossadu w interpretacji świeckiej. Sacrum i profanum to dwie główne przeplatające się warstwy.
W dwudziestu dwóch rozdziałach pojawiają się dwadzieścia dwa fragmenty jawy i snu i linia prosta kolacji. Przecina ją sinusoida – linia wydarzeń, zmarnowanych okazji, fałszywych nadziei, snów na jawie i narkotycznego snu. Punkt w przecięciu linii prostej i falującej jest powrotem do kolacji. Gdyby ten ograniczony, sześciogodzinny czas podzielić przez liczbę dwudziestu dwóch rozdziałów, przypadłoby na każdy 3,666666666666667 minut, co nie zgadzałoby się z linearnością godzin. I tutaj przychodzi z pomocą antyczas. On umożliwia Dallalu (jak i każdemu z nas) konfrontację z czasem, gdzie w jednej chwili przeszłość i teraźniejszość stają się jednym teraz. Kulistość kompozycji jest też kuli… narną. Czas kolacji poprzedzony zapewne obiadem, który odszedł w przeszłość wraz z alef i powrócił śniadaniowym alef kończącym opowieść.
Wyobraziłem sobie każdy dzień życia oznaczony literą. Nieważne jaką. Nieważne jakiego alfabetu. Któregoś dnia zatrzymamy się na jednej z nich i dopiero wtedy „dowiemy się” (tylko jak?), na której życie się zakończyło. W międzyczasie przecinamy prostą linię drogi zapisem amplitudy wydarzeń, depresji lub ekstazy, choroby czy upadku.
Zaskoczyłeś mnie… kulistością. Przyznam, że w kwestii tej spekulacji jestem ignorantem. Jedynie kolistość była dla mnie namacalna. À propos liter hebrajskich w twojej powieści i tego, że zaczynasz od bet, a nie od alef, podoba mi się określenie midraszu mówiące o skromności alef (skromna litera, bo jak przypomniałeś, Pismo zaczyna druga litera, bet). Wracam jednak do pytania. Otarło się o kabałę, a – jeśli dobrze pamiętam – twój pradziadek był chasydem. Nie mylę się?
Mój pradziadek Jankiel rzeczywiście był chasydem. Wyobraź sobie, wśród moich papierów znalazłem recenzję Spółki z lwem Remigiusza Własta Matuszaka – dopiero niedawno sprawdziłem, że jest poetą i publicystą. Jakby nie było, nie wiem, gdzie ta recenzja była opublikowana. Trochę się śmiałem czytając: „Spółka z lwem – układ z czasem, z losem, z Przedwiecznym (Siwowłosym) – jest pełną zawiłości przypowieścią, której odbiór może ułatwić czytelnikowi dokładna znajomość Historii i literatury żydowskiej Majera Bałabana, Lexikonu talmudycznego i midraszowego w tłumaczeniu Dawida Rundo czy też choćby dokładna znajomość Pisma Świętego Starego Testamentu, Talmudu i ksiąg kabalistycznych, a zwłaszcza księgi Zohar”. Doprawdy? Naprawdę nie wiem, czy to była ironia, czy on tak serio? Jeżeli ironia, miał facet poczucie humoru, inaczej musiałbym rwać włosy z głowy. Dobry Boże! Chciałem napisać po prostu historię z krwi i kości. Oczywiście dobrze jest znać pewne tradycje, święta Hebrajczyków, ale nie przesadzajmy. Tak jak czytamy autora z Ameryki Łacińskiej, też nie wszystko rozumiemy, ale o ile jesteśmy zainteresowani zawsze możemy sięgnąć po informacje. Z drugiej strony wyobrażam sobie pewną bezradność recenzenta natknąć się na tego rodzaju tekst. I jeszcze: „Co ma oznaczać nagromadzenie symboli śmierci – Chewra Kadisza, sny o Rybie Śmierci, fałszywy Ostatni Cesarz Rzymski, karawana białych wielbłądów idąca po śniegu, przejście przez jerozolimską bramę z napisem – »Kołczan śmierci zawsze jest wypełniony«, kogo te symbole mają ostrzegać”. Tu musiałem się zdziwić: no jak to kogo, jeżeli nie Dallalu? Co ma oznaczać? Przecież wszyscy ocieramy się na co dzień o śmierć, stąd zapis o jej kołczanie. Jeszcze raz się uśmiechnąłem. Jeden z fanów, który przemierzył Izrael próbując pójść drogą Dallalu i odnaleźć ślady występujące w Spółce, nadaremnie szukał napisu o kołczanie. Co jest zrozumiałe, skoro ten napis… wymyśliłem. Użyłem dwóch terminów: kolistości i kulistości, bo wydaje mi się, że się uzupełniają.
Pewnie się zdziwisz, ale broniłbym trochę recenzenta. Narracja w Spółce… jest hermetyczna i pełna aluzji. Szukał po prostu któregoś z kluczy… A teraz pozwól, że jeszcze zapytam o twojego pradziadka, bo to szalenie interesujące. Przybliżysz jego postać?
Masz rację: recenzja była dobra. O pradziadku niewiele wiem. W połowie XIX wieku wybudowano linię kolejową Moskwa-Wiedeń, która prowadziła przez Grodzisk Mazowiecki i przebudziła małe, senne miasteczko. Z okolicznych miejscowości zaczęli ściągać Żydzi. Miasto stało się słynne dzięki charyzmie cadyka Elimalecha Szapiro. Możliwe, że rodzice Jankiela przenieśli się do tego miasta mając nadzieję na lepszą przyszłość. Dziadek mojej mamy urodził się w 1850 roku i był bardzo pobożnym, ortodoksyjnym Żydem z kapłańskiego rodu Kohenów. Był chasydem łączącym mistyczną wiarę i studiowanie Tory z codzienną pracą. Założył w Grodzisku farbiarnię.
Jankiel Szlang, pradziadek pisarza
Dopiero pod koniec życia dał się przekonać, by zrobiono mu fotografię. Ostrzegał mamę przed moim przyszłym ojcem: „Wyciśnie cię jak cytrynę i porzuci”. Omylił się. Patrzy ze zdjęcia z nieufnością, a jego niewidoczne źrenice pod ciężkimi powiekami, których się domyślam, skrutują bacznie fotografa. Ani cienia uśmiechu. Nie pragnie się nikomu przypodobać. Jest też niepewny siebie w sytuacji, na którą zgodził się bez przekonania. Wyczuwam, że ma serdecznie dość pozowania i pragnie jak najszybciej skończyć z żenującym doświadczeniem i wrócić do modlitwy lub pracy. Patrząc na zdjęcie trudno wyobrazić sobie chwile radości, śpiewu i tańca. Wtedy był już wdowcem. Jego żona – prababcia Chana – zmarła przed wojną. Musiał czuć się samotny, gdy w latach 30. trzej synowie wyjechali do Belgii, Ameryki i Palestyny, a czwarty Hersz – mój dziadek – przeniósł się do Warszawy i zmarł w 1933. Kiedy wybuchła wojna, Jankiel uznał, że stolica będzie bezpieczniejsza i zatrzymał się u swojej synowej. Warszawa – intensywnie bombardowana – nie mogła stać się schronieniem, a w przepełnionym mieszkaniu, gdzie panował strach, pradziadek nie czuł się dobrze. Wrócił do Grodziska, ale jak? W jego wieku musiała być to niebezpieczna i wyczerpująca podróż: nic nie działało, pociągi bombardowano.
Dalsze losy Jankiela zakończyły się jak losy innych Żydów z Grodziska. W utworzonym getcie panował ścisk i głód. Farbiarnię skonfiskowano i nie miał z czego żyć. Czy umarł z głodu, czy z powodu choroby? A może wywieziono go do warszawskiego getta i stamtąd do Treblinki? Po zlikwidowaniu getta ostatnie pełne świadectwo zgonu w księdze grodziskiego urzędu stanu cywilnego nosi datę 25 listopada 1940. Jeżeli Jankiel przeżyłby cudem te „podróże”, to rok 1943 byłby ostatnim, po którym żaden inny nie wchodzi w rachubę.
Myślisz, że jego pobożność, jego chasydyzm mogły w tajemniczy sposób przejść metamorfozę i ujawnić się w twojej powieści? Czy można tu mówić o pewnym rodzaju więzi? Niejawnego związku?
Myślę, że takiego nie było. Zaistniał wpływ doświadczeń izraelskich, które powracały na jawie i we śnie, gdy już tam nie mieszkałem. Wtedy przeszłość zaczęła przeplatać się, układać i zazębiać poszczególne pomysły w jedną całość. Jak wspomniałem, całość napisałem w Paryżu w ciągu miesiąca, ale główna praca trwała rok między Francją a Izraelem, gdzie mogłem łatwiej doszukać się interesujących mnie źródeł, sprawdzić rzeczywiste miejsca, które opisałem, by połączyć rzeczywistość z sennym przeinaczeniem.
Zabawne, że w pomyśle nowej książki – o ile pomysł zrealizuję – przodkowie, bardziej oczywiście mityczni i wyimaginowani, wezmą czynny udział w życiu Immanuela – aforysty, dyktując mu podczas snu własne myśli (tym razem sen nie będzie jednak miał decydującej roli). Ale fakt, użyję prawdziwych imion ośmiu przodków z dwóch rodzin: od strony ojca i matki. Muszę ich wynaleźć na nowo, raz z racji literackiej, dwa – nic tak naprawdę o nich nie wiem. Prócz imion, dat urodzin i umownej śmierci, zawodu i zdjęć. Nie zachowały się ich myśli prócz kilku zaledwie zdań. Jakże mało, by wydobyć z nich iskrę życia.
Andrzeju, i w ten sposób zatoczyliśmy koło. Nieświadomie uruchomiła się owa kolistość. Zaczęliśmy poniekąd od twoich rodziców, a i na koniec wracamy do twoich przodków. Pozostaje mi życzyć, byś odnalezione iskry związał w literacki węzeł życia. Dziękuję ci za tę rozmowę.
Dziękuję, Marcinie, za wywiad i cierpliwość: trudno o wypowiedź krótką i węzłowatą, gdy próbuje się opowiedzieć o twórczości i powiązanym z nią życiu.
.
.
Andrzej Coryell, ur. 1949 w Warszawie – aforysta, prozaik, malarz i rzeźbiarz. Autor zbioru wierszy Wielbłądy krótkowidza (wydanego w roku 1978 we Francji jako Les chameaux du myope), powieści Spółka z lwem (1986) oraz zbiorów aforyzmów i małej prozy Gronostaj ubrany w króla (2007), Niewierność nad wiernościami (2015) i Cień wieży Babel (2018). Opuścił Polskę w roku 1968. Mieszka w Lozannie.