Rozmowa o mitach z Urszulą M. Benką, wrocławską poetką i eseistką, znawczynią psychomitopolityki
///// Marcin Czerwiński: Na swoim wykładzie opowiadałaś o syrenach w aspekcie antropologicznym. Powiedz, co jest dla ciebie najistotniejsze w mitach o syrenach?
Urszula M. Benka: Właściwie każda postać mitologiczna może zafascynować. Po pierwsze tym, jak okazuje się stokroć ciekawsza, mądrzejsza od uklepanych figur, jakie współtworzą dzisiaj kulturę. A syrenką się zaciekawiłam, bo podjęła ten motyw Agata Szuba w swoich fotografiach i pisałam o nich, i to już jest przetłumaczone na angielski. Agata Szuba połączyła warszawską syrenkę z prawami kobiet, już samo to przełamuje nudnawy stereotyp.
Pierwsze wyobrażenie Syrenki jako herbu Warszawy pochodzi z woskowej pieczęci datowanej na lata 1400-1402. Przedstawia ona do połowy postać ludzką, która od pasa w dół przechodzi w pokryty piórami ptasi kadłub ze skrzydłami, niejako wężowym ogonem i dwoma szponiastymi łapami. Tego typu wizerunki oraz ich ewolucję na przełomie wieków można oglądać na drzwiach Bazyliki archikatedralnej św. Jana Chrzciciela na Starym Mieście. Syrenka pojawiła się jakby w zastępstwie zwykłego pomnika na cześć bohaterów, bo tego carski ukaz zabronił. Paradoksalnie, w 1972 roku pomnik został przeniesiony na staromiejskie mury obronne i ustawiony na potężnym granitowym cokole. Tu niestety był notorycznie niszczony przez wandali, już rodzimych, toteż zabrano go. Ale to właściwie osobny temat: dlaczego pewnego rodzaju kultury uzewnętrzniają jakąś agresję, jakąś pasję niszczenia swoich własnych emblematów?
Magdalena Mądra, Dowody na syrenie istnienie
Myślę, że pewne społeczeństwa są bardziej wspólnotowe, a inne bardziej nieświadome wspólnoty i autoagresywne. Polskie w dodatku jest mocno straumatyzowane, z kompleksem ofiary i wojny. Nikt tej traumy tak naprawdę tu nie przepracował… Ale nie odpowiedziałaś na pytanie. Co najbardziej fascynuje cię w syrenie?
Co fascynuje mnie najbardziej? To, że prowadzi dusze do Hadesu. Że odwiedza Hades. Jordan Paterson mówi w jednym z wykładów o wielkiej wadze stykania się ze sferą na co dzień niedostępną. Chodzi mu o wypierane ze świadomości potrzeby, po prostu o psychikę. Tak odebrało moje wczorajsze uwagi kilka słuchaczek: sporo wiedzą o psychoterapii. Ale w pamięci kultur, np. historyczno-społecznej, są też takie głuche podziemia. Wizerunek warszawskiej Syrenki dzisiaj w ogóle nie przypomina drapieżnej istoty, nie ma już szponiastych łap, gadziego ogona. O ile na początku od bazyliszka różniła ją tylko głowa, to dzisiaj jedynym śladem po brutalności jest wzniesiony miecz.
Chyba wszystkie mityczne potwory prowadzą do mrocznej podświadomości. Ale syreny jednocześnie budzą i lęk, i pożądanie…
Myślę, że wszystkie potwory budzą pożądanie. Narracje mityczne ujmują to rozmaicie, zwłaszcza poprzez baśń (ja to sobie zdefiniowałam tak, że mit diagnozuje konflikt jednostka-kultura, a baśń ukazuje rozwiązania, stąd wciąga, ale koi), na przykład Bestia okazuje się Księciem, żabka – królewną. Albo na odwrót: Złoczynia w „Śpiącej królewnie” zamienia się w krasawicę, albo zła królowa w „Śnieżce” zamienia się we wstrętną staruchę. Chodzi o dwoistość albo wręcz mnogość natur. „Potworność” mówi tylko o tym, że problem dotyczy czegoś spoza uklepanej codzienności. Potwory można obłaskawić, tak jak Orfeusz, muzyką, śpiewem. Albo miłosierdziem. Albo, jak św. Jerzy, męstwem, w walce. A jeszcze inną narracją jest prehistoria postaci, np. Meduzy. „Była sobie piękna dziewczyna, ulubienica naszej pani, Ateny”. Dewiacją kultury jest redukowanie tych transformacji tak, aby „zły” wyglądał od początku do końca jak zły. Ja to rozpatruję jako chorobę kultury.
Jako dziecko byłem zafascynowany złą królową z Disneyowskiej „Śnieżki”…
Też mnie fascynowała Zła Królowa! W ogóle, te tajemnicze, złe bohaterki. Erica Jong w „Czarownicach” utożsamia Złą Wróżkę ze „Śpiącej królewny” Disneya z Pra-Boginią, Graves też. Ale zauważyłeś, że u Disneya w scenie czarów nad kołyską obłok czarowny (dobrej wróżki) wznosi się w niebo i tam jest jak Matka Boska z Lourdes?
To zastanawiające, że fascynują nas złe bohaterki, ale już nie źli bohaterowie. Nie mylę się?
A posępny czarnoksiężnik z Mauretanii w Alladynie? A czarny rycerz w Wandzie? Pamiętasz w twojej „Ricie Baum” pisałam, że przebija się mieczem? Bo nie potrafi przeżyć czarnej polewki?
Przekonałaś mnie. Uzmysławiam sobie, że w głębokiej młodości fascynowałem się potęgą Saurona… Powiedz jeszcze o nakładaniu się mitów i legend. Na wykładzie pokazałaś na przykład, że prawie identyczne motywy konstruują legendę o Bazyliszku i mit o Gorgonie.
Zacznę od tego, że te związki są zagmatwane. Gmatwa je formalny, sztywny podział literatury na gatunki: legenda, podanie, baśń, dumka, mit, ballada, pieśń. Wydają się rozłączne, mają jednak wspólną konstelację symboli. Gmatwa je też historia literatury, bo przypisuje mity konkretnym autorom, wyobraźni hebrajskiej, greckiej itd. Skupia się na tym, czy opisane wydarzenia miały miejsce, czy miejsca istniały, a nie na strukturze przekazu. Tymczasem utrwalane są mitycznie takie fakty, które obnażają strukturę problemu zbiorowości. Mogą więc zachowywać ścisłość detali, a mogą od niej odstępować.
Wolę traktować całą tę sferę jako obraz podświadomości, wtedy ukazują się treści psychiki. Przemiana w kamień przez Meduzę czy bazyliszka, czy na skutek czarów, oddaje po prostu stan kompletnej inercji, możemy w takim stanie cierpieć, możemy pogrążyć się w bezczuciu, w autyzmie, za karę (jak w baśniach 1001 nocy albo o żywej wodzie na Sobotniej Górze), w syzyfowym kontakcie z kamieniem. Może gdzieś, bardzo głęboko, została nam mgła braterstwa z całą materią Ziemi? Więc na jeszcze innym planie taki wątek zdaje się przypominać, że nasi braci mniejsi to nie tylko wilk św. Franciszka, to nie tylko dąb Bartek, ale każda góra, każdy głaz, dumna turnia, jezioro, trzęsawisko.
Pokonać Meduzę czy Bazyliszka sprowadza się do tego, że pozwalamy temu czemuś w nas spojrzeć sobie w oczy. Owocuje to nam uwolnieniem w sobie Pegaza albo odkryciem w sobie skarbca, w najszerszym tego znaczeniu. Opowieść o Meduzie jest bardziej rozbudowana: zabicie Meduzy było tylko iluzją, Meduza żyje, jest egidą, chroni Zeusa, chroni Atenę i Ateny, bo zamiast wypierać ją poza nawias spraw branych pod uwagę, kultura ją sobie przywraca. Jeszcze inaczej: Ateny to metafora naszego ja. Meduza w Atenach jest kapłanką i ocaleniem, poza Atenami, czyli tam dokąd nastąpiło wyparcie, jest śmiercionośna. Kocham takie spacery po linie znaczeń.
Magdalena Mądra, Dowody na syrenie istnienie
Brzmi jak piękny esej… A jesteś przecież autorką zbioru esejów, łączących mit z psychologią i polityką. Z publikowanych gdzieniegdzie tekstów pamiętam twój esej o Wandzie, która nie chciała Niemca. Jakie wątki zainteresowały cię w twojej książce najbardziej?
Widzisz, znajdowałam w mitach kolejno klucze do dojrzałości, w wielkim stopniu dzięki pracom Bettelheima i Alice Miller: ona wniosła coś ogromnie ważnego: że patologiczne zachowania w najszerszym tego znaczeniu, włącznie z popadaniem w nałogi i tworzeniem kiepskiej sztuki, zarabianiem za wielu pieniędzy, pracoholizmem, perfekcjonizmem, bigoterią (kultury potępiają raz jedne, raz drugie) to jest nasza mowa. Otóż terapie skierowane na szybkie usuwanie symptomów pozbawiają nas języka, w jakim opowiadaliśmy o swoim problemie. Dostrzegłam to, że podobnym, wypaczonym językiem wojen, marazmu, obsesji sukcesu, mówią kultury, społeczności.
Ale później zaczęłam przyglądać się polskiej literaturze romantycznej. Odkryłam, że nasz kulturowy krach dokonał się poprzez romantyzm. Polityczny krach nastąpił wcześniej, ale to prawie zbiegło się w czasie. Zaanektowały nas państwa lepiej zorganizowane, dwa z nich nowocześniejsze, dwa z nich nieidentyczne religijnie, i pewne ważne symptomy naszego kulturowego problemu zostały usunięte, jak ból głowy po tabletce apapu. Myśleliśmy, że brakuje już tylko niepodległości. Poznawałam więc biografie romantyków, nie tylko artystów, ich relacje rodzinne, przyjacielskie, oraz to, jak ich sztuka zdradza tę rzeczywistość albo też jak ją zniekształca, zakłamuje. Jak silikon do biustu 70-latki. I dlaczego dzisiaj się to powtarza.
Przez kilka lat zadawałam sobie pytanie, dlaczego właściwie właśnie Żydzi budzą tyle emocji, zwykle niezdrowych zupełnie, o czym powiadamia ta agresja, skoro tyle jest analogii między polską kulturą w XIX i XX w.? Oni obywali się bez państwa, często bez wspólnego języka, bez centrum religijnego, nawet zostawali ateistami albo asymilowali się jako już chrześcijanie?. To by dowodziło, że kultura tych oczywistych kryteriów wcale nie musi spełnić, a to jest najstarsza z kultur w naszym europejskim widnokręgu. Widzieli powstawanie Rzymu i Aten… I już wtedy nie mieli „normalnego” państwa. Ani nawet terytorium. Raz należeli do elit władzy, raz przeciwnie, jak u nas przed rozbiorami. Więc nie ma konieczności należeć do elity. Zaczęłam wgłębiać się w początki chrześcijaństwa i społeczności w Europie. Napisałam i powieść o tych początkach, i wiele esejów. Pisząc równolegle o sztuce, odkrywałam fascynujące niuanse tych spraw.
I od trzech lat układam sobie puzzle z mitem Polski. Właśnie tej nielogicznej, psychopatycznej. A polityka dlatego, że to jakby kultura rozwiązywania problemów zbiorowych i podległości wzajemnej: w religii, sztuce, rodzinie, miłości, poznawaniu faktów. I wreszcie – jak to się ma do ciała, do seksualności, do erotyki? Tak więc: dlaczego ta nasza syrenka musi być naga? Dlaczego Nike musi być obnażona i tym samym erotyczna?
No właśnie, dlaczego syrenka jest naga? I Nike?
To jest bardzo szeroka sprawa. Popatrz: postacie hybrydalne są nagie prawie zawsze. Wyobrażenia wizyjne też. Gdyby Theotokos pisano w neolicie, byłaby naga jak tzw. Wielka Bogini. Takie uzmysłowienia ozdób nie potrzebowały, a zasłaniać nikt ich nie chciał.
Magdalena Mądra, Dowody na syrenie istnienie
Skoro mówimy o Polsce, erotyce, religii i płci, to jak byś widziała poprzez mit kwestię nadania Matce Boskiej Częstochowskiej tęczowej aureoli? W moim przekonaniu, mimo że aprobuję w pełni akcję „przejęcia” Czarnej Madonny przez środowiska LGBT+, opór ze strony części katolików mógł wiązać się z archetypicznością jej wizerunku. Jakby był nienaruszalną ikoną, a Matka Boska – prastarą boginią, której nie wolno zmienić nawet fałdu sukni. A przecież chrześcijaństwo nie może polegać na bałwochwalczym kulcie obrazów… Chcę przez to powiedzieć, że w tym kulcie tkwią siły starsze niż katolicyzm.
Nie dziwi mnie oburzenie na tęczową aureolę. Ikona Matki Boskiej Częstochowskiej nie jest obrazem, a właśnie ikoną, zapisem wizji – takiej a nie innej. Nie powinno tu być – z perspektywy wiary – najmniejszych odstępstw, tym bardziej, że legenda przypisuje autorstwo samemu św. Łukaszowi Ewangeliście. Napisał ją na desce ze stołu z Nazaretu. Ale na Jasnej Górze czytamy w informatorze, że ten obiekt, zniszczony, na rozkaz Jagiełły, został zdrapany i namalowany od nowa. Piszę o tym szerzej w eseju o micie polskim. A miejsce było oczywiście już święte w chwili, kiedy Władysław Opolczyk przywiózł tę ikonę z Rusi. To ikona prowadziła orszak. Wszyscy myśleli, że do Krakowa albo do dóbr Opolczyka, a ona, mijając pogańskie sanktuarium Laili – Górę Świetlistą – spowodowała, że konie ciągnące wóz zaparły się i żadna siła nie zdołała ich zmusić do dalszej drogi. Długi czas czcząc Rodzicę Boga, ludność czciła ją po staremu – orgiami. Zakazał tego dopiero Kazimierz Jagiellończyk. Orgie ludowe przeniosły się więc w zakątek, gdzie znajdowała się owa cudowna kopia. Chcę dodać jeszcze mały komentarz do tej akurat Tęczowej Madonny. Rozumiem prawo do przetwarzania znaków kulturowych, próby takie dowodzą wręcz żywotności tych znaków, mitów, wierzeń z nimi związanych. I sama tęcza jest oczywiście i sakralna, i biblijna, i nie w niej rzecz, tylko w tym, że ruchy LGBT+ nie są maryjne, to nie jest żaden nowatorski ruch maryjny, oddający pod opiekę Maryi środowiska LGBT+. Ich uraza, że środowiska maryjne zaprotestowały, jest podobna do obrażania się na muzułmanów. Jest gorsza, bo nowocześni obrońcy LGBT+ potępiali arabofobię albo ignorancję żołnierzy, którzy w Bagdadzie szli na przepustce z puszkami piwa. Nie mam na myśli pani Podleśnej, a jej wielu hałaśliwych obrońców. Ci pogardzają maryjnością jako radiomaryjnością. Uważają czcicieli Maryi za ćwoków, buractwo, polactwo. To mentalność Leppera: „czy prostytutkę (kobietę nieszanowaną, najgorszy sort) można zgwałcić?” Im więc wolno. Bardzo niepotrzebnie połączono znak tęczy akurat z tą ikoną.
A jednak Matka Boska nie jest niczyją własnością. W ogóle – jak sądzę – Bóg nie może być niczyją własnością. Na pewno się zgadzamy, że środowiska LGBT+, które użyły wizerunku MBC, nie są ruchem maryjnym. Trochę użyły MBC, podobnie zresztą jak używają jej zakonnicy jasnogórscy do promowania ugrupowań nacjonalistycznych i faszyzujących. Z drugiej strony środowiska LGBT+ pokazały tu, jak sądzę, że ta bardzo polska Maryja nie dzieli ludzi z powodu orientacji, może wspierać wszystkich, także tych, których polski katolicyzm, zaznaczmy: polski, wyklucza.
Przecież tu się przecięły bardzo odmienne porządki: politycznego, doraźnego, komercyjnego (więc i militarnego w dalszej perspektywie) oraz, zgadzamy się, wiary prastarej, archetypalnej. A na domiar masz plan ikony, która jest jak poezja, czyli każdym niuansem swojej formy coś bardzo ważnego mówi, plan konkretnej otuliny psychomitycznej wokół Matki Boskiej Częstochowskiej, i poprawność polityczną. I zasady polityki sensownej. Tak więc może być, jak najbardziej, Matka Boska Tęczowa, ale ta NIE JEST Częstochowską, tak jak nie jest nią Madonna ze szczygłem Rafaela ani Wojenna. Częstochowskiej nie da się odjąć pręg na twarzy, chociaż uderzenia po twarzy są najbardziej ubliżające. Gdyby środowiska LGBT+ były maryjne, wyszukałyby na pewno właśnie ten tęczowy aspekt, np. androgyniczny w Maryi. Jak w Artemidzie. Albo homoseksualny: poczęcie powoduje Duch św., który jest przecież ukazywany pod postacią nie gołębia, ale koniecznie gołębicy. Tak więc Ona poczyna w Niej. Problem leży zapewne w plastikowej bylejakości tych sakropodobnych wysiłków po obu stronach barykady, obiema rządzi komers, sztanca, a nie mistyka.
Odczuwam tu pewną ambiwalencję, z której nie potrafię się wyplątać. Z jednej strony wspieram rewolucyjny anarchizm takich zachowań, jak inkluzywna tęcza na wizerunku religijnym, z drugiej – szanuję uczucia wyznawców Matki Boskiej Częstochowskiej i jej archetypalność oraz ikoniczność, o której tak świetnie opowiedziałaś. Ostatecznie powiem Ci, że tęcza – jeśli już odczuwać ją jako rodzaj hybris, występku przeciwko sacrum – mogłaby z czasem stać się takim samym elementem wizerunku, jak słynne pręgi na twarzy Maryi.
Tęcza jako innowacja wprowadzona do dzieła sztuki tworzy kolejne dzieło, jak z wąsami u Mony Lizy. Tęcza jako emblemat konkretnego ruchu jest działaniem politycznym. Polityk powinien znać realia, wiedzieć, z jakimi adresatami ma do czynienia. Jeśli widzi tylko swoich zwolenników, jest kiepskim politykiem i zamiast rozwiązać problem, tylko go komplikuje. Kiedy polityka wkracza na pole sacrum, łatwo o nieporozumienia. Madonna Częstochowska to dzieło z pogranicza przecież sztuki, specyficznej sztuki właśnie ikonopisania, i sacrum. Problem uznania lesbijek i gejów został idiotycznie wplątany w problem biokulturowy: braku identyfikacji mnóstwa ludzi z żadną z podstawowych płci. Żąda się tutaj regulacji prawnych w momencie, kiedy nikt prawie nie ogarnia tego mnożenia się orientacji, kiedy nasza ars amandi stoi nisko. I żąda się w sposób łamiący uznane powszechnie normy – np. cała ikonografia parad LGBT+ eksponuje uwolnioną seksualność, podczas kiedy ich postulatem jest prawo do adopcji dzieci. Rozsądniej byłoby stopniowo. Legalizacja po prostu związków partnerskich bez precyzowania płci. Prawo do wychowywania dzieci, jakie przyszły na świat w takich związkach, zwłaszcza w wypadku przedwczesnej śmierci biologicznej mamy albo taty. Inne adopcje spokojnie, rozłożyć to na lata, przecież w takiej Skandynawii nikt nie zdjął nagle, z sufitu tych regulacji, z deptaniem opinii tradycjonalistów Luterańskiego Kościoła Szwecji. W roku 2000 należało do niego 83% mieszkańców. Podobnie z Kościołem Norweskim. Tam wprawdzie uczestniczy w nabożeństwach tylko 10% wiernych (z 70% populacji członków KN), ale nikomu nie wolno ich obrażać. Czują się bezpieczniej, są więc bardziej otwarci, koncyliacyjni. Natomiast bardzo dba się o same dzieci.
Powiedz, a byłaś na którejś z polskich parad równości?
Tak, we Wrocławiu, wzięłam córkę (była w gimnazjum), to była parada solidarności z tą zakazaną w Poznaniu.
I widziałaś seksualizację, seksualizowanie, seks na tej paradzie?
Używasz terminów wątpliwych. Np. seksualizacja to nic złego, bo zależy jaka. Dzieci oczywiście są od pierwszych chwil seksualne, co wcale nie oznacza dopuszczalności pedofilii. Tak samo „seks”. Owszem, była wtedy jakaś grupka bardziej ostentacyjna, ale pełno rodzin z dziećmi, cenieni pisarze wrocławscy, namówiłam prawie całą naszą szkołę fotografii artystycznej na porobienie zdjęć.
Niech będzie jasność: jestem za przyznaniem takich samych praw obywatelom bez względu na ich orientację. Zaznajamiałam moich studentów z Oscarem Wilde. Oglądaliśmy film „Proces Oscara Wilde’a”. Po prostu mam zastrzeżenia do niektórych działań, a najprościej ujmując: do skuteczności tych form. Tak na marginesie, za mojego pobytu w Nowym Jorku był bardzo pouczający werdykt SN w sprawie wniesionej przez mieszkańców Cincinati. Domagali się ukarania organizatorów wystawy Mapplethorpe’a, na fotografiach (wykonanych w zlicytowanych wnętrzach pokościelnych) całowali się nadzy chłopcy, a jeden siusiał. SN orzekł, że było wymagane ogłoszenie w lokalnym „Co jest grane”, prawidłowo sygnowane, że wystawa ma właśnie taki charakter, ale też że korzystanie z pieniędzy federalnych (anonimowego podatnika) powinno uwzględniać gusty statystycznego podatnika. I że jakość sztuki nie jest tytułem do obrażania innych, natomiast zawiadomieni sami odpowiadają za swoje uczucia obyczajowe i religijne, i państwo ich w tym nie wyręczy. Czyli: po co włazić na „Ostatnie tango w Paryżu”, jeśli ma się chęć na Myszkę Miki.
Absolutnie Urszulo, nigdy nie podejrzewałbym cię o homofobię. Zapytałem po prostu o polskie marsze równości, ponieważ bardzo krytycznie oceniłaś strategię ruchów LGBT+, a marsze są jej częścią. Kilkakrotnie brałem udział w marszach równości we Wrocławiu i Warszawie. One w niczym nie przypominają parad na Zachodzie Europy czy np. w Nowym Jorku. Są bardzo ascetyczne obyczajowo. To pokazuje, że dla polskich środowisk LGBT+ najistotniejsza jest aktualnie walka o równość praw. Zgadzam się częściowo z twoimi argumentami, dotyczącymi strategii, ale musimy pamiętać, że środowiska LGBT+ nie należą do dużego i skutecznego organizmu partii politycznej, są to natomiast różnorodne ruchy oddolne. Dlatego trudno mówić o jednolitej i przemyślanej politycznie strategii, zamiast niej mamy do czynienia z wielością aktów obywatelskich. No i druga sprawa, polskie społeczeństwo stało się jednym z najbardziej konserwatywnych w Europie – wszelkie ruchy emancypacyjne i jakiekolwiek dążenia równościowe – bez względu na wybraną strategię – natrafią na szereg przeciwieństw. Być może jedynym rozwiązaniem jest konsekwencja i cierpliwość.
Opinię o marszach LGBT+ wyrabiałam sobie w rozmowach: 1) ze studentką lesbijką, namówiłam ją na dyplom na ten temat (pisemny o własnych doświadczeniach homofobii), 2) miałam sublokatora geja, 3) mam parę przyjaciół, jeden z chłopaków nie może się doprosić o zmianę płci. Wszystkich ich raziły ostentacje uliczne i najbardziej głupie, skomplikowanie sprawy o uznawanie tych wszystkich „+”. Kto ma obywatelstwo polskie (UE), płaci podatki, powinien mieć te same prawa, a od edukacji ciemnoty są szkoły, tylko mamy głupkowatych belfrów, Pimków. A fajne wyjątki muszą respektować idiotki w kuratoriach, rasowe kujonki na zamówienie.
Magdalena Mądra, Dowody na syrenie istnienie
Ale porzućmy już temat tęczy oraz LGBT+. Wspomniałaś o pobycie w Nowym Jorku. Powiesz mi, które mity i narracje najbardziej cię tam zainteresowały? Byłaś na stypendium, dobrze pamiętam?
Na stypendium byłam w Paryżu. Miałam tam dwa stypendia. Rządowe, a potem Europejskiej Organizacji Niezależnych Intelektualistów. Do Nowego Jorku pojechałam już do męża, aczkolwiek on wtedy nie miał jeszcze obywatelstwa USA i dostałam wizję na stałe (green card) dzięki zaproszeniu na uniwersytet Harvarda, od Barańczaka.
Ale o mit pytasz. Klasyczna kolejność: najpierw mit o Edypie, oczywiście. Potem o Belle Dame Sans Merci. Wtedy urzekły mnie bardziej baśnie. Urodziłam córkę i wszyscy mi dawali w prezencie kompletne wydania a to Grimmów, a to Andersena, a to 1001 nocy, Wilde’a, Mother Goose, o bohaterach komiksów Marvella. Mąż wykorzystywał malarsko komiksy Johna Willie i o Wenus w Futrze. Zresztą, miał jedyną na Manhattanie księgarnię polskojęzyczną (+ judaika, + po angielsku) i przeczytałam całą tę księgarnię prohibitów, w tym cały trzeci obieg, bardzo krytyczny wobec Solidarności i kościoła.
Mit o Edypie jest fascynujący, a jak go uzupełnisz Królewną Śnieżką, to odlot. Zobacz: załóżmy, że Śnieżka grzecznie posłucha krasnoludków i nie je zatrutego jabłka. I co? Pierze, obszywa, obcerowuje, karmi siedmiu krasnoludków i żyją sobie długo i szczęśliwie.
Wygląda na to, że to już temat na osobną rozmowę – iście amerykańskie bogactwo. Dodam więc tylko na koniec, że widziałem filmową Królewnę Śnieżkę, która realizuje fantazje feministyczne – staje się wojowniczką, a fachu wojennego uczą ją krasnoludki. Dziękuję ci za rozmowę.
Rozmawiał: czervo01
Urszula M. Benka, ur. 1953; poetka, prozaiczka, tłumaczka; z tytułem doktora. Debiutowała w 1975, w drugiej połowie lat 70. związana z formacją poetycką Nowa Prywatność, aktualnie z wrocławskim pismem „Format”. Mieszka we Wrocławiu.