Dzisiaj umarł Bóg. A może wczoraj, nie wiem. Dowiedzieliśmy się o tym na zajęciach z filozofii, tak mimochodem, zanim przeszliśmy do brzytwy Ockhama. Moje rodzeństwo zareagowało zaskakująco dobrze, żeby nie powiedzieć wcale. Właściwie nowy temat pochłonął ich niczym ocean, na którego dnie leżeliby z pewnością, gdyby się owej brzytwy nie złapali. Klasyczne wyparcie.

Ja, niedoszła psycholożka, postanowiłam rozpracować ten temat terapeutycznie, może nawet poznawczo-behawioralnie. Wierzyłam, o ironio, że szybko o Bogu zapomnę, w końcu już od lat nie byliśmy blisko. Niestety, wszystko mi o Nim przypomina i nawet nie mam do kogo się pomodlić, żeby mi to przeszło. Jak każda inna śmierć Rodzica, sytuacja wymaga żałoby. Na początku myślałam, że ona nie potrwa długo, klinicznie każda, przekraczająca okres dwóch tygodni, jest patologiczna. Ale ta patologia znów mi się z Bogiem skojarzyła, więc żeby nie popaść w melancholię, uciekłam pod spódnicę innej freudowskiej figury. W końcu kto zna się na rodzicielstwie i bytach wyższych bardziej niż Matka. Poszłam więc do Niej i pytam, jak zapomniała o Bogu.

– Nie zapomniałam. O Nim nie da się zapomnieć, bo jest wszędzie, we wszystkim i w każdym.
– W tobie też? – o sobie już nawet nie wspominam, żeby nie podsycać moich tendencji samobójczych.
– Szczególnie we Mnie, ponieważ spełniłam swoją rolę w Jego oczach. On stworzył świat, Ja stworzyłam ciebie.

W konsekwencji tej odpowiedzi czuję irytację. Mój mózg pomimo w pełni ukształtowanego płatu przedczołowego nie pojmuje konceptu wszechobecności przy jednoczesnej wszechnieobecności Boskiej.

– Ale Nietzsche powiedział, że umarł, że nie żyje. – mówię zagubiona.
– Nie chciałam sprawić ci przyszłości. – wycofuje się Matka – Przykrości. – poprawia się szybko. Freudowska pomyłka. Odchodzę zrezygnowana.

Może i pomnik został obalony, ale piedestał stoi pusty i strach pomyśleć, który z namnożonych bytów pierwszy dopadnie koryta. „Z Bogiem lub choćby mimo Boga”. Ale żeby tak bez? Chociaż pewnie lepiej, gdyby nie istniał, i On, i moja Matka byliby bez winy. Może nawet poszliby do nieba.

.

.

Emilia Sąsiadek
2002; wrocławianka z urodzenia, pisarka z przymusu, deterministka z wyboru, komunistka z konieczności. Studentka KiPT w IFP UWr we Wrocławiu. Język jest jej snem i koszmarem. W swoich pracach porusza głównie tematykę cielesności w kontekście performatywnym, doświadczenia marginalizacji oraz traumy religijnej.