Rozmowa z Krzysztofem „Kamanem” Kłosowiczem, wrocławskim muzykiem i wokalistą, założycielem legendarnego zespołu Miki Mousoleum
Dariusz Sas: Zacznę od Makbeta i potem już będę się ciebie pytał: „Banko – Ziemia wydaje bańki jak woda: / Mieliśmy próbę ich. Gdzież one prysły? / Makbet – W powietrze. Co zdawało się cielesnym, / To się rozwiało jak z wiatrem oddech”. Swoją podróż rozpocząłeś 19 września 1955 roku w Wałbrzychu. W czasie, w którym pozostają w głowie jakieś zapisy, rodzice przewieźli cię do Wrocławia. Jak zapamiętałeś swoje dzieciństwo?
Kaman: To może być dziwna historia. Pamiętam taką rzecz – poniemieckie mieszkanie. Dość mroczne, bo framugi, drzwi były z ciemnego, niemalowanego drewna. Pamiętam jeden pokój, który jak urodził się mój brat, był naszym wspólnym pokojem. Cały był podstemplowany tak jak w kopalni – słupami spiętymi stalowymi klamrami, bo tam wpadła bomba. Poniemiecka kamienica. Stropy drewniane. Żadna ochrona. Jak coś wleciało, to leciało do piwnicy. Takie mroczne pomieszczenie – to pamiętam. Pamiętam, że kiedyś pytałem rodziców, czy to prawda, bo mam takie wspomnienie. Okazało się, że rzeczywiście coś takiego było. Pokój, który był gęstym lasem okorowanych drzew z gałęziami ze stalowych klamr w kształcie litery „U”.
We Wrocławiu było dużo takich domów, a na ulicach brakowało narożnych. I to nie wynikało z tego, że zostały zbombardowane, tylko z tego, że Niemcy wysadzali narożne kamienice po to, żeby działo na skrzyżowaniu ulicy mogło strzelać we wszystkich kierunkach. Wrocław jest bardzo ciekawy. Teraz to znika, bo pod asfaltem nikną spękania bruku, na którym widać, że pod ciężarem dział pancernych czy czołgów zostały ślady gąsienic. Są miejsca, w których ten granit jest taki przypalony mocno, co znaczy, że tu musiało się coś długo palić. To już wiem z ceramiki, że taki szary granit jak się długo pali, to robi się brązowy. Na bruku we Wrocławiu jest dużo elementów wojny…
Było…
Było, ale wiesz, w tej części Nadodrza, Śródmieścia, gdzie jeszcze są te brukowane ulice, wystarczy – nie wiem, czy jeździsz rowerem – ale jak jeździsz, to śledzisz sobie te historie opowiedziane w bruku wrocławskim.
Piotrek Kłosowicz [brat Kamana – red.] w rozmowie ze mną mówił: Kaman już grał, miał już jakieś zespoły, ale to jeszcze nie była moja przestrzeń.
Ja się zacząłem bawić w muzykę w klasie siódmej-ósmej szkoły podstawowej. Byłem na koloniach, tam poznałem Kazika Sycza. Spaliśmy w wojskowym namiocie – najstarsza grupa chłopaków – na łóżkach polowych. Były cisze poobiednie, trzeba było leżeć. Uważano, że w ten sposób dzieci się wychowuje i gadaliśmy wtedy. Szeptaliśmy w zasadzie, bo nauczyciel się kręcił i nie wolno było rozmawiać na głos. Trzeba było udawać, że się śpi. Okazało się, że jego też interesuje muzyka. Po powrocie do Wrocławia dalej kontynuowaliśmy tą znajomość. On perkusistą został. Ja miałem gitarę, kupiłem struny od basów. Zdjąłem sześć strun gitarowych, założyłem cztery od basu i miałem basówkę taką, która się szybko zdewastowała, bo gryf się wygiął.
To była ta gitara, którą dostałeś od brata ciotecznego, słynnego muzyka?
Tak, tak…
Mówiłeś o jej kupowaniu w Pedecie, że bardziej ci się podobała gitara z takimi wycięciami, efami, ale Krawczyk tej nie kupił…
Wziął ją do ręki i okazało się, że ona nie stroi. Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych Defil nie zatrudniała uczciwych lutników, tylko stolarzy, którzy pracowali na akord i szli do domu. Nigdy nikt nie traktował polskich gitar poważnie. Potem punkowe zespoły używały polskich gitar, bo były tak biedne, że nie stać ich było na coś innego. Jeżeli już ktoś chciał grać, to kupował niemiecką Musimę, enerdowską, która biła na głowę te nasze Defile, a jak ktoś był już dużym tuzem, to kupował Jolanę – czeską gitarę. Na Jolanie Tornado grał Popławski z Niebiesko-Czarnych. To były gitary klasy europejskiej, naprawdę dobre. Krzysiek kupił mi taką zwykłą, akustyczną, nie taką ładną, jak chciałem. Ważny jest wygląd. Popatrz na sytuacje, które przedstawiają młodych ludzi biorących do ręki, nie wiem – suszarkę albo coś tam, stają przed lustrem i podskakują, udają. Suszarka jest mikrofonem, szczotka gitarą. Częścią takiego rockmeństwa są właśnie jakieś marzenia, sny przed lustrem. Na tym to polega. Element estetyczny gitary jest równie ważny, a czasami ważniejszy niż fakt jej posiadania.
W rozmowie z Agnieszką Tymińską mówisz, że w tym samym czasie nauczycielka – pani Wilczek – książką Arcta Kamikadze boski wiatr zaraziła cię Japonią, a jeszcze wcześniej, że chciałeś być lotnikiem, potem, że marynarzem, muzykiem. Słowem, chciałeś funkcjonować w sferach, w których nie ma kontaktu z ziemią. Latanie, pływanie, muzykowanie…
Tak było. O tym, że nie zostanę lotnikiem, dowiedziałem się dość wcześnie, w okresie przedszkola. W przedszkolu chodziłem na rytmikę. Pamiętam też, że w tym czasie chodziło się na naświetlanie lampami, co miało zapobiec krzywicy. Dostawało się tran, była cisza poobiednia w przedszkolu i na wyjazdach na kolonie i tak dalej. W którymś momencie w związku z tą rytmiką były jakieś badania i pan doktor spytał się mnie, kim chcę zostać. Ja, że pilotem. On kazał mi się schylić, popatrzył na moje plecy i powiedział, że niestety, muszę znaleźć jakieś inne marzenie, bo mam skoliozę kręgosłupa i do lotnictwa mnie nie wezmą.
Książka Arcta pojawia się w tym momencie, w którym Polska, komunistyczny kraj traktujący Japonię jak mniej więcej hitlerowskie Niemcy, już nie pamiętam [1957 rok – przyp. D.S.], nawiązuje z nią stosunki dyplomatyczne. Rosjanie nam pozwalają. Ustalili, że nie oddadzą Sachalinu, wyspy Kunaszyr, które do tej pory bezprawnie okupują, dalej z Japonią nie mają podpisanego układu pokojowego – są w stanie wojny. Tak samo jak prawem kaduka siedzą w Kaliningradzie. Taka polityka imperialistyczna…
Dziękuję za lekcję historii. Jakoś dużo rzeczy tak łatwo zapominam, za łatwo, ale wróćmy do muzyki…
Już wiem, że nie będę pilotem i ta Japonia – z tego powodu, że miała dwa największe na świecie pancerniki, doskonałą flotę. Na początku II wojny spuściła wpierdol wszystkim białasom – Amerykanom, Holendrom, Australijczykom, Brytyjczykom. Nie tylko Rosjanom w 1905. I wszyscy dostali łomot. To zmieniało optykę myślenia. Podpisujemy wreszcie jakiś układ pokojowy, stąd te wszystkie wieści. Zresztą jak rząd londyński wypowiedział wojnę Japonii, nie pamiętam dokładnie odpowiedzi Japończyków, ale że oni tego nie uznają. Cenią Polaków, nie przyjmują tego do wiadomości. Japoński konsul w Kownie dawał wizy polskim Żydom, którzy chcieli wyemigrować.
Mam tę gitarę basową, idę do liceum, znam Kazika. W tym czasie były modne takie okrągłe, wypukłe znaczki i ja dostałem taki znaczek. Byłem wtedy na etapie „zrób to sam”, to zdjąłem to, co było na tym znaczku, naciągnąłem na to jakiś kredowy papier, nie pamiętam – aha i taką folię, by wyglądało to profesjonalnie. Na tym namalowałem sobie portret Hendrixa i nosiłem taki znaczek. Na szkolnym mundurku, wiesz, liceum na Rosenbergów. Pamiętam, że się do mnie przypieprzyła jakaś pani od matematyki – co ja jakąś małpę noszę na znaczku? Ale jak zobaczył to mój kolega, przyjaciel do tej pory Jacek Korta, to on, Kazik i ja założyliśmy zespół. Jeździliśmy do Jacka, bo jego tata jako pracownik uniwersytetu dostał piętro willi na Biskupinie. Tam Jacek miał duży pokój i graliśmy. Mikrofon był od magnetofonu do gitary, jak się grało przez magnetofon Zetkę, takim przesterowanym dźwiękiem, to brzmiało, jakbyś grał na gitarze elektrycznej. Od Kazika kupiłem Are You Experienced, bo on odkładał wszystkie pieniądze, we Wrocławiu był taki komis płytowy, gdzie można było kupić płyty z Zachodu i on kupował. Wszedłem w posiadanie płyty Hendrixa, którą potem odsprzedałem Jackowi, jak mi się już znudziła. Potem poznaliśmy dwie dziewczyny – Olę i Ulę, koleżanki, które mieszkały na Wyspiańskiego obok siebie, w dwóch bramach. Mama Uli pracowała jako kelnerka i ona miała praktycznie codziennie wolną chatę do późnych godzin. Tam się słuchało muzyki, tam się przychodziło, tam się piło winka, piwko, popalało papieroski, słuchało muzyki i grało. Wtedy wymyśliliśmy nazwę Eyes, Family and Friends. Lubiliśmy zespół Blind Faith i utwór Do what you like.
Dostaliśmy cynę od kogoś, że jakaś klasa maturalna w klubie, który mieścił się w Gmachu Poczty Głównej, czerwonym takim przy Krasińskiego, ma bal maturalny. Zaprosili nas, żebyśmy zagrali na tym balu. Poszliśmy z długimi piórami, w pofarbowanych koszulkach i spodniach robionych taką techniką – tie dye. Kolega, który nas tam zaprosił, też miał zacięcie artystyczne – miał projektor 16-stkę i na pustym filmie przy użyciu jakichś flamastrów zrobił maziaje jakieś takie. Film wyświetlał na nas, tak że występowaliśmy w psychodelicznej scenerii. W trakcie grania paliliśmy papierosy i całowaliśmy się z dziewczynami i wzbudziliśmy szalony entuzjazm młodzieży oraz wściekłą reakcję wychowawczyni tej klasy, która chciała, by nas relegowali z liceum. To był nasz pierwszy elektryczny koncert.
Koncert Miki Mousoleum w PWSSP w 1981. Fot. Andrzej Rogowski
Wtedy też poznaliśmy Bizona – Jerzego Stajszczyka, którego wspominał niedawno zmarły Janusz Głowacki. To taki hippis, który wyjechał do Stanów. Kolegowaliśmy się z Bizonem, razem zakładaliśmy Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Indyjskiej w Domu Kultury Śródmieście i korzystaliśmy z tej sali, gdzie były wzmacniacze. Wiesz, problemem były instrumenty, wzmacniacze. To było drogie, jak było się licealistą. No i skąd wziąć pieniądze, jeśli rodzice zarabiali jakąś tam średnią dla inteligencji i nie byli, powiedzmy, badylarzami? Bywały w komisach gitary, wzmacniacze, ale ceny były niebotyczne, zaporowe. Wiesz, gdzie powstały pierwsze zespoły elektryczne w Polsce?
Gdzie?
W Gdańsku. A dlaczego? Bo marynarze przywozili z Zachodu graty. Pierwsze zachodnie gitary, pierwsze mikrofony, wzmacniacze, były na Wybrzeżu. Nie było żadnych innych możliwości. Pierwszy naciąg, jaki był do perkusji, do membrany, to były naciągi ze skóry – oślej, jakiejś tam. Dopiero potem pokazało się coś, na co się mówiło „plastiki”. Naciąg z tworzywa sztucznego. Ja słysząc słowo plastiki dokonuję takiej sztuki, że biorę kocioł do prania, kładę na to podwójny, gruby worek foliowy, w którym przychodziły ubrania z pralni, mocno naciągam, obwiązuję paskiem, wkładam ołówki napinając ten plastik i jest bęben, który naprawdę brzmi jak prawdziwy bęben: bum-bum-bum! Kazio Sycz wydaje jakieś astronomiczne pieniądze na kupno jednego talerza. Jak ćwiczymy u mnie w domu, to ma taki zestaw garnków z tymi plastikowymi naciągami, na statywie „chemicznym”, gdzie się próbówki wieszało – miał taki w piwnicy. Jeden prawdziwy talerz, prawdziwe pałki, no i te bębny zrobione z iluś tam garnków. Bardzo to przypomina obrazy murzyńskich dzieci z przedmieść Nairobi, z jakiejś Kinszasy, które grają na gitarze zrobionej z kawałka kija i puszki po oleju.
Rozmawiał Dariusz Sas.
Rozmowa jest fragmentem planowanej książki Dariusza Sasa o muzycznych i poetyckich wcieleniach Kamana pt. Karma Kamana. Oddech. „To twoja karma”, powiedział Autorowi Kaman w kontekście jej wydania.
.
.
.
Fot. Piotr Kłosowicz
Dariusz Sas
1965, autor książek Komentarze (2001), Zaśpiewy rynkowe (2016), Plecionka z sitowia (2023). W zapisywaniu tekstów kieruje się zasadą: co, a nie jak.