Okulary
Ciotka krążyła po pokoju już od dobrych kilkunastu minut. Szukała wszędzie, we wszystkich szufladach, pod łóżkami i za telewizorem, okularów nigdzie nie było. Wszystkie rzeczy, które wujek zostawił po sobie w ich skromnym domku nad jeziorem, włożyła już do dużego pudełka. Chciała wziąć je do mieszkania, żeby zawsze mieć je przy sobie. Dwie wędki, czarną czapkę z daszkiem podziurawionym przez haczyki, dwa rozmiary za duże gumofilce, krem do golenia Lider, kilka zestawów żyletek, wodę po goleniu Bond, plastikową skrzynkę pełną błystek i kotwiczek, duży, bordowy scyzoryk, krótkie spodenki Adidas, które kiedyś były ciemnogranatowe, ale dawno wypłowiały i zrobiły się szaro-błękitne, wszystkie trzy tomy Józefa i Jego Braci, oraz dużą, wędkarską kamizelkę w moro. To właśnie w kamizelce ciotka szukała najdokładniej. Wujek zawsze wkładał do niej swoje przeciwsłoneczne okulary z żółtymi szkiełkami. Czasami nosił je w kieszeni wewnątrz lewej poły kamizelki, a czasem zawieszał je na małej, wąskiej kieszonce na scyzoryk, mieszczącej się na prawej piersi. Okularów nie było nigdzie. Po pół godziny poszukiwań ciotka zaczęła płakać. Chciała zachować dla siebie wszystkie pamiątki po wujku, ale tej jednej nie mogła znaleźć. Mówiła mi, że kiedy o nim myśli, zawsze widzi go w tych okularach. Zawsze spalonego słońcem ze starannie przylizanymi, mocnymi, siwymi włosami, zawsze uśmiechającego się spod gęstego wąsa i zawsze noszącego przeciwsłoneczne okulary z żółtymi szkiełkami, przez które świetnie widać było jego zmęczone, ale zawsze wesołe oczy. Nie mogłem oddać jej tych okularów. Cały czas chowałem je w tylnej kieszeni spodni. Bardzo trudno patrzyło mi się na nią, kiedy płakała. Przytuliłem ją, powiedziałem kilka słów otuchy – okulary na pewno niedługo się znajdą, najważniejsze, żebyśmy cały czas o nim pamiętali i dużo o nim myśleli – i wyszedłem.
Zbliżał się wieczór i właśnie zachodziło słońce. Ostatnie promienie odbijały się od nierównej, mierzwionej przez wiatr tafli jeziora. Założyłem okulary i patrzyłem daleko przed siebie.
.
.
Burza
Niebo było granatowe, a chmury całkowicie czarne. Wracałem wtedy do domu, zbliżała się dziesiąta w nocy. Byłem spocony po całym dniu pracy. Wiał delikatny wiatr, sprawiał że czułem się szczęśliwy. Gdzieś daleko, pomiędzy budynkami, zaczęło się błyskać. Dookoła panowała całkowita cisza i ciemność. Co jakiś czas błyskawice rozświetlały noc nakreślając na chodnikach kontury budynków. Stanąłem na pasach i czekałem. Obok mnie stanął rowerzysta, popatrzył się w moją stronę, uśmiechnął się, wziął łyka wody z bidonu i też czekał. Błysk – ciemność i tak w kółko. Dobrze, że nie padało, nie miałem wtedy przy sobie parasolki. Błyskawice były coraz bardziej wyraźne, burza chyba się zbliżała, choć wciąż nie było słychać grzmotów. Czekałem cierpliwie. Błysk – ciemność i kompletna cisza. Rowerzysta ruszył przed siebie. Błysk – ciemność – grzmot! W końcu zaczęło grzmieć. W końcu przyszła burza, niedługo powinno zacząć padać. Chciałem w końcu przejść przez pasy, ale droga była zablokowana. Na środku zebry stał samochód, duży i bordowy, z potłuczoną przednią szybą. Chciałem go obejść, ruszyłem w prawo, ale tam, kilka metrów od wgniecionej maski samochodu leżał rowerzysta, który przed chwilą czekał ze mną na pasach. Odwróciłem się i obszedłem samochód od drugiej strony. Z tyłu nie miał żadnych – błysk – ciemność – cisza – wgnieceń, a szyby były całe. Błysk – ciemność – burza chyba już przeszła, a nawet nie zdążyła się dobrze zacząć. Grzmot był tylko jeden, a deszczu nie było w ogóle.
.
.
Kwestia palenia sziszy
Mapesbury Hostel London – w takim miejscu trudno się zgubić, ponieważ jest małe. Ma tylko dwa piętra. Na samej górze są pokoje, na samym środku są drzwi wejściowe, a na trzecim piętrze na samym dole siedzą panowie różnych kultur o różnych budowach ciała i palą sziszę, dlatego tego piętra nie wliczam do liczby pięter, bo ono jest wyłączone z pełnienia funkcji piętra, pełni tylko funkcję palarni sziszy i pełni ją tylko dla tych szczególnych panów, a dla reszty gości już nie. Panów jest tam pięciu, bardzo różnych z resztą, jeden, moim zdaniem, jest Eskimosem – Inuitą. Jeden mój kolega właśnie zna się na Inuitach i na ich zwyczajach dotyczących palenia sziszy. Według niego takie zwyczaje u Inuitów nie obowiązują i u nich się sziszy nie pali, ale ja jestem pewny, że jeden z nich robił to na trzecim od góry piętrze w Mapesbury Hostel London. Ktoś musi się więc w tej sytuacji mylić. Uważam, że to mój kolega się myli, ponieważ on nie był nigdy w palarni sziszy w Mapesbury Hostel London i szczerze mówiąc, na Inuitach też zna się raczej średnio, bo wszystko o nich opowiedział mu jego tata, który wcale nie jest badaczem Inuitów, tylko organizatorem wycieczek wysokogórskich oraz entuzjastą wyścigów psich zaprzęgów, na których to właśnie miewa czasami kontakt z Inuitami. Kiedyś ten tata napisał taką książkę, chyba o czymś, ale nie pamiętam tytułu. Dostała w sieci naprawdę kiepskie recenzje, ale pisali je tylko zgorzkniali Inuici, których ten tata prześcigał na wyścigach psich zaprzęgów. Żryjcie śnieg Inuici! – tak krzyczał, wymijając ich na różnych trasach wyścigowych. Moim zdaniem całą sytuację załagodzić dałoby się przy sziszy. Gdyby ten tata usiadł z reprezentantem Inuitów, zapalił i wyjaśnił z nim kwestię wyścigów oraz niepochlebnych komentarzy dotyczących jego książki, które Inuici zamieszczali w sieci, sprawa w łatwy sposób zostałaby załagodzona. Sęk w tym, że tata ten nie jest mile widziany na spodnim piętrze Mapesbury Hostel London, a gdzie indziej sziszy palić nie chce.
.
.
Kuba Podlewski
najzabawniejsza osoba w każdym pomieszczeniu. Urodzony w Strzegomiu, posiadacz serca z granitu. Kocha wędkarstwo, ale nie wstawi na Tindera zdjęcia z rybą. Jest Straighe Edge, a to znaczy, że jest od ciebie lepszy. Studiował sinologię i kipt, więcej błędów nie popełnił.